Kochani,
Jeszcze tylko kilka godzin dzieli nas od tej najważniejszej i najpiękniejszej kolacji w roku. Mam nadzieję, że i u Was większość przygotowań i prac została zakończona, ale wiem na pewno, że wciąż jeszcze tyle do zrobienia, więc dzisiaj bez zbędnych słów.
Chciałam tylko życzyć Wam wszystkiego najlepszego na święta i nowy rok - przede wszystkim zdrowia, spokoju, spełnienia marzeń - tych dużych i tych malutkich, samych dobrych wiadomości i niespodzianek i radości z każdego ciasta, które upieczecie :)
Kilkanaście pięknych, dużych, ususzonych borowików wypłukać, nastawić w garnku z rozmaitą włoszczyzną, parą cebul, marchwi, kilku ziarnkami pieprzu angielskiego i liścia bobkowego i zalawszy wodą gotować to wszystko, aż grzyby będą miękkie. Skoro przestygnie, przecedzić przez sito do wazy, gdzie powinny być posiekany koper czy pietruszka zielona. Do tej zupy kładą się kluski zaparzane albo makaron włoski lub kaszka gęsta z drobnych krupek w kostki krajana. Można tę zupę dawać i bez masła; ale trzeba dodać do niej ugotowanych kalafiorów lub pokrajanych szparagów. Dla odmiany robi się ją także i kwaskowatą: dolać do smaku z grzybów burakowego rosołu, a na wydaniu zabielić suto śmietaną. Do tej ostatniej zupy farsz z ryby, grzyby poszatkowane w paski lub pierożki podsmażone grzybowe są najwłaściwsze.
Kucharka litewska, 1938 r
Zdaje się, że orkan Ksawery na dobre przegonił zimę i boję się, że po raz kolejny zastaniemy ją dopiero około Wielkanocy ;) Może nie będzie białego Bożego Narodzenia, ale na pewno będzie miło, smacznie i świątecznie. Świąteczną atmosferę poczułam na dobre, kiedy (tradycyjnie, jak co roku z małym spóźnieniem ;)) upiekłam pierniczki. Teraz dawkuję ją sobie, powoli dokładając kolejne świąteczne dekoracje mieszkania, kolejne dania do świątecznego menu i kolejne składniki do świątecznej listy zakupów. W temacie świątecznych prezentów jestem prawie gotowa, ale na wypadek niespodziewanego gościa mam w zanadrzu pomysł na słodkie prezenty własnej roboty.
Nie sposób zabłądzić w drodze do fabryki. Można trafić tam nawet z zamkniętymi oczami, kierując się nosem, bo słodki, zniewalający zapach rozciąga się wokół budynku w promieniu kilkuset metrów i nawet szalejący orkan nie był w stanie tego zmącić. W samej fabryce czekoladowy aromat jest już tak intensywny, że niemal odczuwa się, jak endorfiny zaczynają rozmnażać się w organizmie, wypełniając po chwili każdą komórkę ciała. Zdecydowanie - to jedno z najprzyjemniejszych miejsc pracy na świecie :)
Znów mam to nieodparte wrażenie, że grudzień upływa dwa razy szybciej niż wszystkie pozostałe miesiące. I wcale nie chodzi o to, że dni są najkrótsze o tej porze roku, ale o ogrom planów i zadań, które piętrzą się wraz z każdą spadającą kartką kalendarza. Jak to możliwe, że jutro już dziesiąty dzień grudnia?! To oznacza, że znowu nie udało mi się wcześniej upiec pierniczków ;)
Świąteczny Stół Pajacyka to to jednodniowa akcja, podczas której właściciele restauracji, kawiarni, klubów i barów z całej Polski przekazują 10% obrotu na rzecz dożywiania dzieci w ramach programu Pajacyk. Listę wszystkich miejsc, które przyłączyły się do akcji, znajdziecie na stronie PAH.
Nie będę przeziębiać się tej jesieni i zimy. Nie chcę, nie mogę, nie mam czasu chorować, tym bardziej, że grudzień za pasem i cała masa radosnych planów do zrealizowania, które niekoniecznie współgrają z pociągającym nosem i rozgorączkowaną głową. Jakimś cudem udaje mi się dotrzymać tego postanowienia do tej pory, choć wszyscy wokół kaszlą i kichają. I nie wiem, czy to naprawdę skuteczna siła sugestii, czy może moc odżywczych, rozgrzewających i sycących zup, które o tej porze roku lubię szczególnie. Trzymam się myśli, że duża w tym zasługa drugiej opcji i namawiam Was na jedną z takich zup - kipiącą smakami i aromatami, marokańską zupę z kurczakiem i cieciorką.
I'm a lumberjack
And I'm ok
I sleep all night and I work all day
(He's a lumberjack
And he's ok
He sleeps all night and he works all day)...
;) Nie mam pojęcia czy chodziło o Monty Pythonowskiego drwala, w wolnych chwilach przebierającego się w damskie ciuszki, ale właśnie tę piosenkę podśpiewywałam sobie piekąc ciasto :) Jeszcze jedno ciasto idealnie wpisujące się w aktualną porę roku. Krzepi - to pewne, za sprawą słodkich i pożywnych daktyli i może to jest tajemnica nadanej mu przez Australijczyków nazwy.
Na świętego Marcina - rogale i gęsina! :) Słodkie rogale marcińskie piekłam już kilkakrotnie w swojej kuchni i przeszłam kurs ich kręcenia i pieczenia u samego źródła - w jednej z poznańskich cukierni, więc w tym roku postanowiłam wziąć na warsztat drugą z tradycyjnych potraw na Dzień Niepodległości. Przyznaję się bez bicia, że gęsina była mi dotąd zupełnie nieznanym produktem. Nie było tradycji jej przyrządzania w moim domu ani regionie, więc nawet sam smak był dla mnie nowością. Nie chciałam od razu skakać na głęboką wodę i porywać się na gęś w całości, dlatego w ramach oswojenia się z produktem wybrałam gęsie piersi.
Październik dobiega końca, a wraz z nim babie lato, najpiękniejsze kolory jesieni, ostatnie ciepłe promienie słońca i Festiwal Dyni A.D 2013... Nadchodzą ciemne wieczory i poranki, listopadowa mgła i słota, słodkie pomarańcze i pomelo, grzane wino i dużo dużo korzennych przypraw. Moje mocno korzenne ciasto dyniowe to łącznik między dwoma obliczami jesieni. Zawsze żal mi zakończenia dyniowego sezonu, ale cieszę się, że udało mi się wypróbować wszystkie nowe dyniowe specjały (zajadając się w międzyczasie ulubionymi dyniowymi zacierkami na mleku ;)), które zaplanowałam sobie w tym roku i wykorzystać cały zapas dyń, który zgromadziłam, co do odrobinki.
Dwa dni temu świętowaliśmy Światowy Dzień Makaronu, więc z tej okazji postanowiłam połączyć okazję z trwającym wciąż Festiwalem Dyni i uraczyć siebie i Was przysmakiem makaronowo-dyniowym :) Prostokąty makaronowego ciasta (lasagne) nadawały się idealnie, być zawinąć w nie pyszne, kremowe nadzienie z dyniowego puree i serka mascarpone (podpatrzone u Nigelli), koniecznie doprawione gałką muszkatołową i zapiec w sosie pomidorowym. To jedno z tych dań sezonowych, którymi mogłabym karmić się całą jesień - rozgrzewające i sycące i do tego wszystkiego całe w barwach jesieni.
Moje ogrodowe plony dyniowe w tym roku nie były zbyt imponujące. Oprócz zaledwie kilku sztuk bardzo średniej wielkości (jak na dynie, które udawało nam się wyhodować w latach poprzednich), zachowała się też jedna maleńka, o średnicy nie większej niż 35 centymetrów, przypominającą bardziej dynię ozdobną niż taką, która powinna zapewnić posiłek całej rodzinie. Zerwałam ją z takim właśnie przekonaniem, że będzie jedną z ozdób mojej jesiennej kuchni. Mini-dynia pełniła taką funkcję do czasu, aż przypomniał mi się przepis na deser, który znalazłam kiedyś w którejś z książek o kuchni azjatyckiej - przepis na małą dynię, wypełnioną kremem jajeczno-kokosowym i ugotowaną w całości na parze.
Tak, tak - to jest tak chwila, to jest ten moment, kiedy rozpoczyna się coroczne święto dyni :) Nie wiem, co takiego jest w tym pękatym warzywie (a właściwie owocu ;)), że każdej jesieni najpierw czekam na nie z wyjątkową niecierpliwością i sentymentem, by później przez co najmniej 2 tygodnie angażował mnie kulinarnie bez reszty. Zawsze ze zdumieniem odkrywam dynię na nowo i z wielką radością biorę udział w blogowym festiwalu, któremu od lat dzielnie przewodniczy Bea.
Uwielbiam takie przewrotne dania :) Zwykle powstają przypadkiem i co najbardziej prawdopodobne - w wyniku roztargnienia lub przypływu nagłej inwencji twórczej ich autorów. Bo widział ktoś pierogi bez nadzienia? Albo pierogowe nadzienie bez ciasta?? Takie cuda znalazłam w kuchni włoskiej :)
Nie można im się oprzeć. Mają w sobie coś rajskiego i rozkosznego i kiedy o tej porze roku stają się najbardziej rumiane i okrągłe, nie mogę przejść obok nich obojętnie. Zrywam je garściami i przynoszę do domu, dekorując jesienne stoły i parapety. W kuchni wylegują się w koszyku, razem ze swoimi braćmi większymi, czekając na specjalne, gościnne występy, czy to w szarlotce, kompocie, dżemie czy marynacie. Jabłuszka rajskie mają wielki potencjał - kwaskowaty smak z charakterystyczną goryczką, różowy, lekko mączysty miąższ i całą masę pektyny, która szczególnie przydaje się w przetworach.
Układając w głowie jesienną listę słodkich przebojów, pierwsze miejsca i palmę pierwszeństwa oddać muszę jabłkom. Moim osobistym numerem jeden i hitem wszechczasów od zawsze jest jabłkowy paj, a tuż za nim plasują się przeboje, takie jak cynamonowy sernik z jabłkami i jabłka nadziane orzechami, zapiekane w cieście. Tak, jesień to dla mnie sezon wypieków jabłkowych, zaraz potem śliwkowych, ale przynajmniej raz w tym repertuarze pojawić muszą się gruszki, szczególnie w towarzystwie czekolady, która wraz ze spadkiem słupka rtęci w termometrze wraca do łask po długich letnich miesiącach jej ignorowania. Nic tak nie pocieszy ciała i duszy i nie rekompensuje pierwszych zimnych, jesiennych poranków, pierwszych szarych i deszczowych weekendów i długich, ciemnych wieczorów, jak dobra czekoladowa tarta ze słodkimi, dojrzałymi gruszkami na kruchym spodzie. Tę mogę polecić z czystym sumieniem i zapewnić o jej niezawodnej skuteczności w roli pocieszyciela :)
Znowu skończyło się szybciej niż bym sobie tego życzyła. Jeszcze chwil parę i rozpocznie się kalendarzowa jesień, a mnie żal lata... Już tęsknię za słonecznymi kąpielami, niekończącymi się dniami, pięknym światłem, owocowymi ucztami prosto z drzew i krzaków, pachnącymi słońcem pomidorami i szybkimi, pysznymi obiadami, kiedy wystarczał talerz fasolki szparagowej, miska botwinkowego chłodnika lub makaron z garścią świeżych, chrupiących warzyw.
Tak bardzo cieszę się, że świeże figi w końcu przestały być u nas towarem unikatowym. Kiedyś, próbowane z namaszczeniem tylko w czasie wakacji w cieplejszych zakątkach naszego świata, dzisiaj regularnie pojawiają się w marketach i nie odstraszają już swoją ceną. Jeszcze jeden dar końca lata, na który warto czekać. Dojrzałe, czarne figi smakują wspaniale na surowo, ale kiedy nasycicie się już nimi, warto wykorzystać ich możliwości w połączeniach z innymi składnikami.
Zupa, jakiej nie widzieliście:
2 szklanki niczego,
1 litr niczego,
2 ząbki niczego,
2-3 korzenie niczego,
1/2 kg niczego,
1 listek niczego,
3-4 ziarenka niczego,
2 łyżeczki niczego,
szczypta niczego
2 szklanki niczego opłukać zimą wodą i wrzucić do garnka. Zalać litrem niczego, dodać listek i ziarenka niczego - wszystko gotować na małym ogniu. Ząbki niczego drobno posiekać i zeszklić na patelni. Korzenie niczego pokroić na plasterki i dodać do gotującego się pustego garnka. Całość gotować około 30 minut. Na koniec przyprawić do smaku około dwiema łyżeczkami i szczyptą niczego.
Danie gotowe i tak właśnie codziennie wygląda posiłek ponad 160 000 polskich dzieci:
Tym trochę innym niż zazwyczaj wpisem i przepisem chciałabym nagłośnić jeden z tych problemów naszej rzeczywistości, który boli najbardziej - niedożywienie dzieci i tym samym zachęcić Was do przyłączenia się do ogólnopolskiego programu społecznego, zainicjowanego i prowadzonego przez firmę Danone - Podziel się Posiłkiem. Celem programu jest walka z niedożywieniem wśród dzieci i każda pomoc jest na wagę złota, ponieważ dzięki zaangażowaniu konsumentów, wolontariuszy, mediów i organizacji społecznych, Programowi Grantowemu, Koncertom, Ogólnopolskiej Zbiórce Żywości Podziel się Posiłkiem, w ciągu 10 lat udało się wydać już niemal 13 milionów posiłków.
Pomóc może każdy, przyłączając się do programu - najprościej - nagłaśniając problem i kupując produkty, oznaczone logo programu - Talerzykiem w okresie od września do października, a część zysków ze sprzedaży zostanie przekazana na ufundowanie posiłków niedożywionym dzieciom. Podajcie więc dalej i podzielcie się posiłkiem!
Trudno uwierzyć, że to ostatni tydzień wakacji.. Gdyby nie kalendarz, który bezlitośnie odlicza ostatnie dni sierpnia, trwałabym w przekonaniu, że lato dopiero się rozkręca! Tymczasem wieczory i poranki z dnia na dzień są coraz zimniejsze, słońce chodzi spać coraz wcześniej, a wizyta naszego wakacyjnego gościa nieubłaganie dobiega końca. Razem z Nikolą, której tak bardzo spodobały się wakacje w Polsce, że postanowiła drugi rok z rzędu spędzić je w malutkim miasteczku z całym zastępem cioć, wujków, nowo poznanych koleżanek, z psem Łatkiem i kotem Edziem, postanowiłyśmy upiec ciasteczka na pożegnanie lata. A że zbiegło się to z miłym prezentem od sklepu 4GIFT.pl (dziękuję :)), były to ciasteczka stempelkowe - opieczętowane certyfikatem "domowej roboty" ciastka czekoladowo-cynamonowe pomysłu Nikoli i tajemnicze ciasteczka "zjedz mnie", do których dodałam skórkę cytrynową i odrobinę świeżego rozmarynu i które skusiłyby nie tylko zagubioną w króliczej norze Alicję w Krainie Czarów :)
Bardzo lubię nocne gotowanie, pieczenie, wycinanie ciasteczek, lukrowanie i tym podobne kuchenne aktywności przy świetle księżyca, ale tym razem wyjątkowo smacznie spałam, kiedy ten oto chlebek spokojnie, bez pośpiechu rósł i odpoczywał w lodówce. Warto było wstać godzinę wcześniej rano, aby wrzucić go do rozgrzanego pieca i na śniadanie cieszyć się ciepłym jeszcze, świeżym i pysznym owsianym chlebem prosto z domowej piekarni :)
Ostatnie temperatury zaskoczyły nie tylko najstarszych górali, ale nawet mnie - wiecznie zmarzniętą wielbicielkę tropikalnych klimatów ;) Najmniejszy wysiłek wydawał się być pracą w kamieniołomach, a stanie przy rozgrzanej kuchni - karą za grzechy. Wysłałam więc piekarnik na dłuższe wakacje, ale za to maszynka do lodów pracowała ostatnio rzetelnie na dwie zmiany. Upały szczęśliwie zbiegły się w tym roku z sezonem porzeczkowym, dlatego nie mogłam odmówić sobie przyjemności odsypania części owoców przeznaczonych na dżemy na zimę i zrobienia lodów z moją ukochaną czarną porzeczką - koniecznie mocno kremowych, kwaskowatych i esencjonalnych. W taką pogodę mogłabym się nimi żywić (gdyby zdrowy rozsądek nie zwyciężał) ;)
Nie pamiętam już kiedy lato tak rozpieszczało nas pogodą. Deszczowy i dość przygnębiający zwykle lipiec, zamienił się w prawdziwie wakacyjny miesiąc z tropikalną pogodą, która (wszystkie znaki na ziemi i niebie wskazują) rozgościła się u nas na dłużej. Ogarnięta rozkosznym, letnim rozleniwieniem uciekam z kuchni do ogrodu i chłonę ciepło i spokój oraz witaminy prosto z krzaczków.
Cudem udało nam się zdążyć przed łasymi na ich słodycz szpakami. Czarne, słodkie, dojrzałe i niemal winne w smaku dzikie czereśnie - prawdziwy i deficytowy (szpaki!) rarytas wśród letnich owoców, prawie w całości powędrowały w tym roku do słoików. Początkowo na dżem przeznaczyłam połowę porcji, ale efekt końcowy tak bardzo mnie zachwycił, że i reszta czereśni ostatecznie wylądowała w bulgoczącym garnku karminowego syropu.
Nadmiar możliwości znów wystawia mój brak zdecydowania na ciężką próbę. Mimo że truskawki na moich ogrodowych grządkach są już tylko słodkim wspomnieniem, to nie dane mi było długo po nich rozpaczać, kiedy ogród dzień po dniu zaczyna być owocowym rogiem obfitości. Porzeczki czerwone i czarne, zielony i czerwony agrest, wiśnie, maliny i ostatnie (ale zawsze!) jagody kamczackie... Kiedy dorzuci się do tego dzikie czereśnie za płotem i rumieniące się już powoli papierówki, zaczynam być jak ten osiołek, któremu w żłoby dano.. :)
Mam pytanie do mięsożernych - kultywujecie w swoich domach tradycję jednego dnia w tygodniu bez jedzenia mięsa? W moim rodzinnym domu od zawsze był to piątek. Niezależnie od pory roku i dnia w kalendarzu w piątek nie jadało się mięsa. Nie był to rodzaj kary, wyrzeczenia czy postu - wręcz przeciwnie - jako dziecko uwielbiałam piątki, bo był to ten jedyny dzień w tygodniu, kiedy dozwolony był obiad na słodko. W piątek jadało się naleśniki, racuchy, placki i ryż zapiekany z jabłkami, latem makaron z truskawkami lub jagodami, a nawet gofry! Tradycja bezmięsnego początku weekendu pozostała mi do dzisiaj i chociaż słodkie przysmaki przeplatam teraz częściej daniami rybnymi i warzywnymi, nie wyobrażam sobie piątku z kotletem czy pieczenią.
Wiosna w tym roku wyraźnie z nas zakpiła, ale za to lato (ukochane lato!) nie zawodzi ani trochę :) Zbliża się pierwszy kalendarzowy letni weekend i lepszej pogody nie można było sobie wymarzyć. Założę się, że nikt nie zamierza spędzić tych dni w domu, tylko chwycić piknikowy koszyk, kocyk, okulary przeciwsłoneczne i udać się na łono natury, piknik, działkę, plażę czy imprezę plenerową.
Esencja truskawkowego smaku - to chyba najwłaściwsze słowo do opisania tej lodowej delicji. Wydobywanie samej esencji smaków to istota receptur na dania i desery szefa Davida Everitt-Matthiasa, w którego kuchni miałam przyjemność i zaszczyt gościć kilka lat temu. Szczególnie pamiętam właśnie jego sorbety, porażające niemal intensywnością smaku i aromatu gruszki, czekolady, czarnej porzeczki, mandarynki czy truskawek.
Rabarbar, jak co roku, rozpoczyna festiwal owocowych przebojów, które naturalnie wyznaczają rytm pojawiania się słodkich wypieków w mojej kuchni. Słodkie wypieki z kwaśnymi owocami to to, co latem lubię najbardziej :) Na pierwsze owoce, prosto z krzaczka i drzewa rzucam się, jak spragniony wody na pustyni i sprawą całkiem drugorzędną jest ich stan dojrzałości, bo jakimś cudem wydają się o wiele mniej kwaśne niż są w rzeczywistości ;) To nic, że odruch bezwarunkowy wykrzywia twarz, kiedy rozgryzam pierwsze jagody kamczackie (już są!), pierwsze lekko zaróżowione truskawki i maliny, czy pierwsze prawie żółte papierówki - są najpyszniejsze na świecie i kropka! Tak jak najpyszniejsza na świecie jest łodyga rabarbaru, umoczona w kryształowym cukrze i schrupana na surowo.
zdjęcie zrobione telefonem Nokia 808 Pure View
Jeżeli nie próbowaliście jeszcze w tym roku - garść pomysłów na wykorzystanie kwaśnych łodyg znajdziecie tutaj. A za chwil parę całkiem nowe ciasto rabarbarowe :)
Skoro była mowa o weekendowym rozpieszczaniu samego siebie, do weekendowego obiadu i weekendowej kolacji niezbędne jest dobre wino...
Dla wszystkich amatorów wina polecam konkurs organizowany przez Polską Radę Winiarstwa, który ma na celu wyłonienie najlepszych produktów i uhonorowanie ich Złotym Medalem PRW - wybór konsumenta.
Wystarczy zagłosować na swoje ulubione wina/produkty winiarskie (np. miody pitne) i uzasadnić swój wybór. Głosować może każda osoba pełnoletnia, poprzez formularz umieszczony na stronie www.prw.sitspoz.pl , a do wygrania jest dziesięć zestawów produktów Członków Polskiej Rady Winiarskiej, o wartości 500 zł każdy. Trzeba się spieszyć, bo konkurs trwa tylko do końca maja!
W końcu piątek (pisałam już, że to mój ulubiony dzień tygodnia? :))! Czas na weekendowe rozpieszczanie siebie, począwszy od śniadania. Późną wiosną jest to szczególnie przyjemne i proste, a wyjątkowo przyjemne w sezonie szparagowym. Omlet z chrupiącymi główkami zielonych szparagów, kolorowymi mini-pomidorkami, młodziutką natką pietruszki prosto z grządki i serem, to wymarzone śniadanie na weekend. Śniadanie, którym należy się niespiesznie delektować i które należy celebrować, bo w końcu sezon szparagowy trwa tylko chwilę.
Czytelniczka Agata zapytała mnie ostatnio na fejsbukowym profilu, czy próbowałam kiedyś szczawik zajęczy. Naturalnie! Odkąd tylko sięgam pamięcią, moje pierwsze po zimie wycieczki do lasu zawsze zaczynały się od szukania kwitnących na niebiesko przylaszczek, białych zawilców i skubania świeżutkiego, zielonego szczawiku zajęczego. Jego kwaskowaty smak na języku, tak jak smak pierwszych nowalijek prosto z grządki, zapowiadał rozpoczynającą się wiosenno-letnią zieloną ucztę, bogactwo smaków i witamin z ogrodu, lasu i łąki.
Kiedy na moim ogrodowym, liliowym dywanie na miejscu fiołków spotykam coraz częściej wystawiające swoje fioletowe języki do słońca kwiatki bluszczyka kurdybanka, to znak, że sezon fiołkowy ma się ku końcowi. Bluszczyk, mimo że też jadalny, to dużo bardziej zadziorny w smaku i ze swoją goryczką trafiający tylko do wytrawnych wielbicieli przysmaków z łąki, dlatego nie zastąpi mi niestety słodkich fiołków, z którymi w tym roku żegnam się pavlovą.
Kiedy w tamtej wiosny upiekłam fiołkowy tort, w głowie miałam już myśl, że za rok będzie sernik. Nie ciężki, twarogowy, ale lekki i bardzo kremowy z puszystego, śmietankowego serka, z ekstraktem z fiołkowych płatków, gotowanych w słodkim winie. Śnieżnobiały, lśniący wierzch, to nałożona pod koniec pieczenia i ścięta pod wpływem ciepła polewa z kwaśnej śmietany z dodatkiem cukru pudru. Jeszcze tylko garść świeżych, pachnących fiołków do dekoracji wieńczącej dzieło. A za rok będzie.... ;)
Moje tegoroczne zabawy z fiołkami zaczynam od lizaków :) Znudziły mi się już trochę fiołkowe przetwory, a zamiast nich, zachęcona fiołkowym tortem z poprzedniego sezonu, w tym postanowiłam pobawić się w kwiatowego cukiernika. A cóż słodszego może być od maleńkich, fiołkowych kwiatków, zatopionych w cukrowym syropie? :)
W ostatni piątek kulinarny i nie tylko kulinarny świat świętował Dzień Czekolady. Nie zarejestrowałabym pewnie nawet tego faktu (żyłam w przekonaniu, że Dzień Czekolady obchodzony jest jesienią!), gdyby nie ogromna paczka z Lidla w prezencie z tej okazji, wypełniona po brzegi czekoladami Fin Carré. Marka posiada certyfikat UTZ, za którym kryje się bardzo przyzwoita jakość w bardzo przyzwoitej cenie oraz gwarancja, że kakao użyte do produkcji pochodzi z odpowiedzialnych upraw, na których zyskują lokalne społeczności. Tak trzymać! :)
Obok jajek i żurku, na świątecznym stole nie może zabraknąć wielkanocnej baby. Będzie to oczywiście tradycyjna baba drożdżowa, ale oprócz niej, postanowiłam w tym roku zmierzyć się też z moją achillesową piętą - babą ucieraną.
Pogoda nadal nie nastraja na typowo wiosenny świąteczny stół (oj, jak trudno będzie znieść brak prawdziwych nowalijek :/), to jednak wielkanocne śniadanie nie ma racji bytu bez jajek. Choć najbardziej lubię te najprostsze - ugotowane na twardo, przekrojone na połówki ze sporą ilością majonezu, święta to ten czas, kiedy w temacie jajek można i trzeba poszaleć.
Coś mi się wydaje, że tegoroczna Wielkanoc będzie na gorąco :) Nie mam na myśli nagłego przypływu afrykańskiego powietrza i gorących frontów tuż znad równika, ale to, że na świątecznym stole królować będą dania ciepłe. Macie ochotę na zimne sałatki? Ja ani trochę. Czekam natomiast z niecierpliwością na pieczoną białą kiełbasę z chrupiącą skórką, w towarzystwie ostrego, świeżo tartego chrzanu ze śmietanką i kawał świątecznej pieczeni. Jestem przekonana, że jeszcze większym niż zwykle powodzeniem cieszyć się będzie rozgrzewający, wielkanocny żurek :)
Oficjalnie mamy wiosnę i święta wielkanocne za pasem. Nieoficjalnie - zasypany śniegiem i skuty lodem krajobraz za oknem, mrozy, których nie powstydziłaby się każda groźna zima i nastroje dalekie od wiosennego święta. Próbuję myśleć o wielkanocnych dekoracjach i świątecznym menu, ale zachmurzone, ciężkie niebo odbiera mi całą energię. Na szczęście ciasto drożdżowe zawsze skutecznie potrafi wyrwać mnie z marazmu (od relaksującego zagniatania ciasta, po terapeutyczny zapach podczas jego pieczenia), upiekłam więc bułeczki w kształcie wielkanocnych zajączków :)
Gdyby ktoś, parę lat temu powiedział, że będę publikować tu zdjęcia zrobione telefonem, znacząco popukałabym się w głowę i pewnie nawet obraziłabym się, że ten ktoś wątpi w moje ambicje bycia przyzwoitym fotografem-amatorem i blogerem, dla którego estetyczna strona blogu jest tak samo ważna, jak jego zawartość merytoryczna. "Fotki z komórki" nie przystawały do tego obrazu ani trochę. Wiele wody upłynęło od tego czasu... Technologia wykonała skok do przodu o jakieś kilka lat świetlnych, a doświadczenia związane z prowadzeniem Every Cake You Bake (uwierzycie, że to już 6 lat!!?) nauczyły mnie, że wcale nie sprzęt i jego jakość/wartość, ale głowa ma w fotografii największe znaczenie, bo na brak pomysłu i inwencji nie zaradzi nawet najbardziej profesjonalny obiektyw. Mimo tego, kiedy otrzymałam propozycję przetestowania nowego smartfonu Nokii (z naciskiem na wbudowany w niego aparat fotograficzny), w pierwszej chwili zareagowałam dokładnie tak, jak zrobiłabym to kilka lat temu. Chwilę później zdegustowanie zastąpiła ciekawość i mimo odporności na gadżeciarskie mody przyznaję - dałam się zaskoczyć!
Nie tylko mi, ale chyba i największym filozofom nie śnił się telefon z aparatem fotograficznym wyposażonym w matrycę o rozdzielczości 41 megapikseli (dwukrotnie większej od matrycy mojej lustrzanki!). Właściwie wciąż nie jestem pewna, czy jest to aparat z funkcją telefonu, czy odwrotnie :) Nokia 808 Pure View zaskakuje równie mocno dobrym i jasnym obiektywem Carl Zeiss, szerokim zakresem ustawień czułości od ISO 50 do ISO 1600, trzykrotnym zoomem bez jakiejkolwiek strat w detalach i możliwością samodzielnego ustawiana całej gamy parametrów, przy wykonywaniu zdjęć w trybie indywidualnym i pełnej rozdzielczości. Dla zainteresowanych - aparat umożliwia kręcenie filmów w jakości Full HD i posiada też wbudowaną ksenonową mini lampę błyskową, którą osobiście używam wyłącznie do jej wyłączania ;)
Do tej pory miałam już okazję przetestowania aparatu Nokii w plenerze, wnętrzach i co najważniejsze - w kuchni :) W każdym przypadku byłam mile zaskoczona jakością zdjęć, pięknym ostrzeniem, sposobem odwzorowywania detali i tym, jak aparat świetnie radził sobie w słabych warunkach oświetleniowych. Nie jest to może wymarzony sprzęt do fotografii kulinarnej (niełatwo kadruje się jedzenie ogniskową obiektywu 28 mm), ale za to bardzo przydatny i fantastyczny pomocnik, gdy pod ręką nie mamy akurat lustrzanki lub jej użycie jest niemożliwe (czasami czuję się trochę jak kulinarny paparazzi ;)) Podejrzewam, że nie odkryłam jeszcze nawet połowy możliwości Nokii 808, więc będę testować dalej, a najciekawsze wyniki przedstawiać tutaj w postaci zdjęć.
wszystkie zdjęcia zostały zrobione telefonem Nokia 808 Pure View
Subskrybuj:
Posty (Atom)