Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kulinarne pocztówki z podróży. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą kulinarne pocztówki z podróży. Pokaż wszystkie posty
Moje ostatnie odkrycie botaniczno-kulinarne :) Pierwszy raz spotkałam się z nim w Chinach, a że wcześniej nie miałam pojęcia o jego istnieniu, więc uznałam, że osmantus zasługuje na osobny wpis. Osmantus, znany też u nas pod nazwą wończa, prawdopodobnie od charakterystycznej dla niego woni. Bo najpierw wyczuwa się go nosem, a później dopiero zwraca uwagę na niepozorne, zielone, niewielkie drzewa, pokryte drobnymi, pomarańczowymi lub białymi kwiatami. Miałam to szczęście, że do Chin wybrałam się w październiku, bo osmantus, występujący głównie w południowo-wschodniej Azji, kwitnie właśnie jesienią.
Temat rzeka! Prawie tak monumentalny, jak same Chiny. O kuchni chińskiej można by napisać cały blog, więc ten pojedynczy wpis będzie jedynie moją luźnym sprawozdaniem z tego, co kulinarnie w Chinach udało mi się spróbować i zobaczyć.
Na Santorini, oprócz podziwiania pięknych widoków, można też smacznie zjeść. Wszyscy, którzy kochają kuchnię śródziemnomorską, pełną świeżych warzyw, oliwy i owoców morza, na tej wyspie będą usatysfakcjonowani, bo oferuje smakoszom wszystko, z czego słynie kuchnia grecka.
Tiropita - zawijaniec z ciasta filo nadziewanego fetą |
Santorini słynie z potraw z owoców morza - to tutaj można zjeść świetną, świeżą ośmiornicę, krewetki królewskie czy kalmary z grilla. Na grillowaną ucztę warto udać się na wyspę Thirasię, gdzie restauracje w porcie przyrządzają morskie specjały (z owoców morza prosto z rybackich kutrów) na oczach biesiadujących.
w każdej restauracji na Santorini nie można narzekać na brak towarzystwa przy stoliku ;) |
W większości restauracji i barów na wyspie można zjeść klasyki kuchni greckiej - słynną sałatkę grecką (choriatiki), zapiekankę z ziemniaków, bakłażana i baraniny (musaka), faszerowane warzywa (gemista), grillowane szaszłyki (souvlaki), gulasz z wołowiny (stifado), czy zapiekankę makaronową z mielonym mięsem i sosem beszamelowym (pastitisio). Jako przystawkę lub przekąskę w ciągu dnia warto spróbować favę - pastę z grochu, dolmades - malutkich gołąbków w marynowanych liściach winogron i tzatziki - sałatkę/sos z gęstego jogurtu, świeżych ogórków i czosnku, podawaną z jasnym, greckim chlebem lub pitą.
W lokalnych piekarniach, oprócz greckiego chleba, przypominającego bardziej nasze bułki, można kupić obwarzanki z sezamem, przeróżne ciasteczka - migdałowe i na oliwie i wypieki z listkowego ciasta filo - nadziewane szpinakiem lub fetą przekładańce albo ruloniki zwinięte w ślimak. Jeżeli już jesteśmy przy cieście filo, to na Santorini, jak i w całej Grecji króluje baklava, której za każdym razem ni jak nie potrafię się oprzeć :) Bo i jak tu się oprzeć nadziewanym orzechami, cynamonem i ociekającym miodowym syropem pysznym ciastkom?
Greek plate |
W przypływie głodu w ciągu dnia można
szarpnąć się na tani i przyzwoity tutejszy fast food, czyli pitę gyros -
grillowane kawałki mięsa ze świeżymi warzywami, zawinięte w chlebek
pita.
Jeżeli ktoś nie może zdecydować się na jedno
danie, w większości restauracji można zamówić tzw. grecki talerz (Greek
plate) - degustacyjne porcje klasycznych dań kuchni greckiej serwowanych
przez restaurację. Zwykle znajduje się tam kawałek musaki, pastitisio,
mała porcja faszerowanych warzyw, duszonej fasolki szparagowej,
klopsików w sosie pomidorowym i dolmades - wystarczająca ilość, aby
porządnie najeść się i przy okazji posmakować kuchni greckiej w pigułce.
Z kulinarnych pamiątek z Santorini, poza suszonymi ziołami (grecki tymianek i oregano), oliwkami i oliwą, miodem tymiankowym i orzechami w miodzie, koniecznie trzeba przywieźć butelkę miejscowego wina. Wędrując po wyspie wszędzie można natknąć się na poletka winnej latorośli. Te wyglądające niepozornie karłowate i rachityczne krzaki, rosnące w pełnym słońcu rodzą winogrona z których powstają wysoko cenione i niepowtarzalne w smaku wina. Najsłynniejszym z nich jest Vinsanto - słodkie, deserowe wino o ciemnej, pomarańczowo-czerwonej barwie, mimo, że paradoksalnie jest to wino białe, produkowane z białej odmiany winogron o nazwie Assyrtiko. Swoją barwę i karmelowo-miodowy smak z nutką korzennych przypraw i suszonych owoców zawdzięcza procesowi wytwarzania poprzez wstępne suszenie gron na słońcu, fermentacji i długiemu dojrzewaniu w beczkach. Wino jest naprawdę pyszne i może zastąpić deser lub być dodatkiem do deserów. Cena Vinsanto zależy od rocznika wina - im starsze tym droższe.
greckie klopsiki w sosie pomidorowym |
Z kulinarnych pamiątek z Santorini, poza suszonymi ziołami (grecki tymianek i oregano), oliwkami i oliwą, miodem tymiankowym i orzechami w miodzie, koniecznie trzeba przywieźć butelkę miejscowego wina. Wędrując po wyspie wszędzie można natknąć się na poletka winnej latorośli. Te wyglądające niepozornie karłowate i rachityczne krzaki, rosnące w pełnym słońcu rodzą winogrona z których powstają wysoko cenione i niepowtarzalne w smaku wina. Najsłynniejszym z nich jest Vinsanto - słodkie, deserowe wino o ciemnej, pomarańczowo-czerwonej barwie, mimo, że paradoksalnie jest to wino białe, produkowane z białej odmiany winogron o nazwie Assyrtiko. Swoją barwę i karmelowo-miodowy smak z nutką korzennych przypraw i suszonych owoców zawdzięcza procesowi wytwarzania poprzez wstępne suszenie gron na słońcu, fermentacji i długiemu dojrzewaniu w beczkach. Wino jest naprawdę pyszne i może zastąpić deser lub być dodatkiem do deserów. Cena Vinsanto zależy od rocznika wina - im starsze tym droższe.
Wyobraź sobie, że w Twoim ogrodzie pomiędzy grządkami warzywnymi, drzewami i krzewami owocowymi rosną wonne przyprawy korzenne... Tak właśnie musiał wyglądać ogród rajski :) To wszystko razem pewnie trudno byłoby połączyć w rzeczywistości, ale prawdziwy ogród przypraw miałam szczęście zobaczyć na Sri Lance.
Pierwsze skojarzenie, jakie większość z nas ma na hasło Cejlon to herbata. I bardzo słusznie! Grzechem, a na pewno wielką stratą, byłoby podróżowanie na Sri Lankę i nie zobaczenie tamtejszych słynnych plantacji herbaty. A tarasowe, soczysto zielone pola herbaciane, to według mnie jeden z najpiękniejszych widoków na świecie.
Myślałam, że po doświadczeniach z durianem, spróbowaniu olbrzymiego jackfruita, pokrytego wężową łuską salaka, włochatego rambutana i wściekle różowej pitai niewiele już może zaskoczyć mnie w temacie owoców egzotycznych. A jednak! Na Sri Lance odkryłam jabłko drewniane :)
... czyli to, co bloger kulinarny lubi najbardziej :) Opowieści o samej wyspie i o jedzeniu za nic w świecie nie udało się pomieścić w jednym wpisie - smaczna strona Cejlonu zasługuje na oddzielną uwagę. Nie mam pojęcia jak ją sklasyfikować, bo to, jak cała Sri Lanka, taki misz-masz kulturowy kuchni europejskich kolonizatorów z kuchnią hinduską, ale taką trochę na opak. To po prostu jedyna w swoim rodzaju kuchnia lankijska.
Nie pamiętam takiego roku. Nie pamiętam tylu prawdziwków zebranych za jednym razem, tylu grzybowych uczt kulinarnych, tylu przetworów z najszlachetniejszych darów jesieni i zamrażalki napakowanej po sufit grzybowymi mrożonkami. Trudno było uwierzyć mi w relacje internautów i znajomych, narzekających, że nie ma grzybów, kiedy przynajmniej raz w tygodniu lądował w mojej kuchni kosz wypełniony po brzegi dorodnymi borowikami.
Właściwie nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, dlaczego jeden z najsmaczniejszych orzechów - orzech nerkowca jest taki drogi i dlaczego nigdy nie jest sprzedawany w łupinie. Tajemnicę odkryłam przypadkiem w Tajlandii, trafiając do małej przetwórni tych orzechów, żeby przekonać się przy okazji, że nanercz zachodni, zwany też nerkowcem zachodnim albo orzechem cashew, to jedna z najdziwniejszych roślin jakie do tej pory widziałam.
Kiedy zaczęłam przygotowywać ten wpis, przypomniała mi się montypythonowska kwestia z Żywotu Briana - "...to co dobrego właściwie dali nam Rzymianie? Prawie nic, oprócz wodociągów, wywózki śmieci, dróg, nawadniania, medycyny, edukacji, wina, łaźni publicznych, porządku, prawa..." :D Dziś będzie o kokosie, a co ma piernik do wiatraka, a raczej Rzymianie do kokosa? Palma jak palma i niepozorny, chociaż ogromny w porównaniu z innymi orzech. To co dobrego właściwie dają nam kokosy? :)
Pytacie, czy żyję? Tak, choć wciąż lekko przykurzona gładzią gipsową, poklejona silikonem i ze znacznie nadszarpniętymi nerwami ;) Zanim człowiek zabierze się za remont i urządzanie mieszkania od przysłowiowej cegły, żyje w błogiej nieświadomości istnienia mało fachowych fachowców, samozwańczych mistrzów dziedzin, o których mają tylko nikłe pojęcie, nieuczciwych sprzedawców i całej masy czyhających niebezpieczeństw i kruczków, które starannie wypracowaną wizję projektu potrafią w jednej chwili posłać w diabły. Jakie to szczęście, że konieczność kolejnego generalnego remontu to perspektywa przynajmniej kilku albo nawet kilkunastu lat (przynajmniej mam taką nadzieję ;)) a ten aktualny dobiega końca...
Kiedy Św. Marcin na białym koniu jedzie... Warsztaty kręcenia rogali marcińskich w Poznaniu
11 listopada 2011
Marzyliście kiedyś, żeby ze swoich domowych kuchni, chociaż na chwilkę, chociaż przez dziurkę od klucza zajrzeć do kuchni jednej z najlepszych restauracji na świecie i poznać jej tajemnice? Ja marzyłam, a mimo to nawet nie śniło mi się, że marzenie to może kiedyś się spełnić. A jednak! :) Dziełem paru zbiegów okoliczności i przypadków, a przede wszystkim, jak to się zwykle zdarza, z dużą pomocą starych, niezawodnych przyjaciół (Justyna – wielkie dzięki i dozgonne wyrazy wdzięczności! :)) znalazłam się w brytyjskim Cheltenham, gdzie spędziłam parę niezapomnianych, inspirujących chwil w dwugwiazdkowej restauracji Le Champignon Sauvage.
W pięknym Wilnie, o którym opowiadałam Wam z ostatnim wpisie, trafiłam tym razem niespodzianie na jarmark średniowieczny odbywający się w sobotę na głównym rynku miasta :) Nie mogłam powstrzymać się przed obfotografowania wszystkich kramów i pokazaniem ich Wam :) Można było obejrzeć stroje, sprzęty, dawne metody robienia glinianych naczyń i ich wypalania w specjalnym piecu, drewniane, dekoracyjnie rzeźbione dzieże do ciasta, mosiężne sztućce, gliniane garnki do gotowania, a poza tym biżuteria, tkaniny, instrumenty, monety, a to wszystko przyprawione dużą dawką humoru, wcielających się w średniowiecznych mieszczan organizatorów. Od tego wszystkiego można było niemal stracić głowę, szczególnie w pobliżu miejsca zarezerwowanego dla kata i jego małego pomocnika ;)
Pomiędzy wyjazdami i powrotami umknął mi gdzieś tegoroczny dzień blogera, ale że w międzyczasie otrzymałam miłe zaproszenie do blogowej zabawy od Dagi i Amber i obiecałam się wywiązać - mocno spóźniona, ale niniejszym to czynię :)
Oprócz średniowiecznych jarmarków... ;)
- lubię weekendowe spotkania z przyjaciółmi, kiedy po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, jakie to szczęście, że ich mam :)
- lubię moment, kiedy koła samolotu odrywają się od ziemi i kołaczącą się wtedy w głowie myśl, że "człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać" ;)
- lubię Trójeczkę, najbardziej tę radiową :)
- lubię koty :)
- lubię fotografować i lubię, kiedy obraz na zdjęciu pokrywa się idealnie z tym, który wcześniej narodził się w mojej głowie,
- lubię stare, dobre rockowe granie i koncerty na żywo,
- lubię kulinarne wyzwania,
- lubię kupować książki i płyty,
- lubię ciepło
Cypr, oprócz słońca, ciepłego morza, owoców i wspaniałej śródziemnomorskiej kuchni, może poszczycić się jeszcze jednym bogactwem – winem. Opowiadając o wyspie nie można nie wspomnieć o cypryjskim winie i kulturze winnej, kiedy na każdym kroku spotyka się tam ślady wielowiekowej, bogatej historii trunku. Odkryto, że właśnie na Cyprze znajdowała się jedna z najstarszych na świecie wytwórni wina, datowana na około 3500 rok przed Chrystusem, czyli mająca jakieś 5500 lat! Co więcej, Cypr może pochwalić się najstarszą marką wina, która od 1191 roku, pod tą samą nazwą produkowana jest do dnia dzisiejszego.
Z malutkimi kotlecikami z ciecierzycy lub bobu, smażonymi w głębokim oleju po raz pierwszy zetknęłam się w Egipcie, parę lat temu, kiedy z przyjaciółką przewędrowałyśmy kraj faraonów od delty Nilu aż do Assuanu. Spełniając moje wielkie marzenie o poznaniu tej wspaniałej, ponadczasowej kultury i dotknięciu jednej z wielkich piramid :) jednocześnie stykałam się ze współczesnym Egiptem i jego jasnymi i ciemniejszymi stronami. Najmilej wspominam początek podróży, kiedy to na kilka dni zatrzymałyśmy się w niewielkiej i zupełnie nieturystycznej miejscowości na północy. Dla jej mieszkańców byłyśmy równie wielką atrakcją, jak oni i ich życie dla nas, z każdej strony spotykając się z wielką życzliwością (byłyśmy zaproszone nawet do miejscowej podstawówki w charakterze gości z dalekiej Europy i na uroczystą kolację ramadanową przez jedną z tamtejszych rodzin :)).
Życie jest pełne niespodzianek :) Tak jak czeski film ;)
Wybierając się do Pragi, na listę zakupów wpisałam foremki do czeskich ciastek w kształcie uli. Kiedyś, dawno temu, ciasteczka te prezentowała we wspaniałym cyklu czeskich słodkości w Galerii Potraw L.E.A. i ule tak bardzo mi się spodobały, że cały czas o nich pamiętałam, obiecując sobie, że kiedy w końcu trafię do Pragi, kupię sobie zestaw takich foremek. Szczególnie, że L.E.A. zapewniała, że dostępne są w każdym czeskim sklepie AGD i bardzo tam popularne. I pewnie jest to prawdą, ale spróbujcie w centrum Pragi, nie znając zupełnie miasta i do tego mając ograniczenia czasowe i wiele innych planów, znaleźć zwykły sklep ADG! :) Misja niemożliwa :) Krążąc na oślep po niezliczonych sklepach pamiątkarskich z czeskimi kukiełkami, krecikami, absyntem, kubkami z widokiem miasta i innymi gadżetami, na próżno wypatrywałam upragnionych foremek i w końcu, trochę niepocieszona wróciłam bez nich, o czym napomknęłam w ostatnim wpisie.
zostanie nam po latach herbaty szklanka wiernej
i nieraz się w piernatach pomyśli w porze nocnej
ha, trudno, lecz herbata, herbaty szklanka mocnej
Dopóki Ciebie, Ciebie nam pić
Póty jak w niebie, jak w niebie nam żyć
Herbatko, Herbatko, Herbatko...
Po wakacjach i moich kulinarnych relacjach z Indonezji, obiecałam opowiedzieć jeszcze o wizycie na polach herbacianych. Niestety późnym latem i jesienią wpadłam w wir owocowo-warzywnych przetworów, dań i wypieków, bo żal było przegapić te wszystkie sezonowe skarby z ogrodu i tak moja herbaciana opowieść odsuwała się w czasie. Ale dobrze się stało, bo to przecież właśnie zimą nie ma nic przyjemniejszego niż zaszyć się z ciepłym kocykiem, dobrą książką lub ulubioną płytą i koniecznie z kubkiem gorącej herbaty.
Herbata to mój podstawowy i ulubiony napój w ciągu całego roku. Kawę piję co najwyżej raz dziennie, deserowo lub do słodkiej drożdżówki na drugie śniadanie i to koniecznie z mlekiem (w zasadzie z jego przewagą ;)), soki, wodę, latem colę - tak, ale to herbatki nie odmówię nigdy i nigdzie :) Dlatego moim wielkim marzeniem było zobaczenie na własne oczy zielonych pól herbacianych.
W Indonezji nie trzeba szczególnego szczęścia lub specjalnej, zaplanowanej wyprawy, aby zobaczyć herbaciane wzgórza i tarasy. Sprzyjający klimat sprawia, że herbata rośnie na wszystkich indonezyjskich wyspach i prawie całych ich obszarach. Wystarczy wyjechać taksówką, angkotem (miejskim busikiem) lub pociągiem kawałek za miasto, a na pewno prędzej czy później trafi się na rozciągające się najczęściej długie kilometry herbaciane pola. Najpiękniejsze, tarasowe plantacje herbaty znajdują się na Bali i bardzo żałuję, że nie miałam czasu obejrzeć ich z bliska. Zwiedziłam za to jedną z plantacji na Jawie, otaczającą miasteczko Ciater, którego drugą atrakcją są gorące źródła. Nad polami herbacianymi niestety nie unosi się słodki herbaciany zapach, tak jak to sobie wyobrażałam wcześniej :) Herbata, kiedy jeszcze znajduje się na krzaczku właściwie nie pachnie wcale. Dopiero wysuszone na słońcu młode, wyselekcjonowane listki wydobywają z siebie woń, którą znamy, kiedy parzymy w czajniczku lub szklance ulubiony bursztynowy napój. Zanim listki trafią do torebek i opakowań, a potem do naszych szklanek i kubków, ich zbiór okupiony jest ciężką i żmudną pracą wielu ludzi. Już samo wdrapanie się na rozciągające się na stromych wzgórzach pola w 40-stopniowym upale było dla mniej katorżniczą próbą. Wędrowanie wśród herbacianych krzaczków również wcale nie było tak przyjemne, jak mogłoby się wydawać, bo ku mojemu zdumieniu delikatne na pozór listki wcale nie były miękkie i delikatne, ale sztywne, ostre i błyszczące, a w dodatku rosły na mocnych, ostrych i rozgałęzionych krzakach, które niemiłosiernie drapały i kaleczyły łydki. Pracujący przy zbiorze herbaty ludzie nie bez przyczyny okryci są od stóp do głów, noszą wysokie buty i często nawet rękawiczki, chroniące przed skaleczeniami, co z drugiej strony na pewno nie ułatwia im wielogodzinnej pracy w tropikalnym upale.
W Indonezji pije się dużo herbaty różnego rodzaju. Od czarnej i zielonej, do herbaty z dodatkami - najczęściej jaśminowej i imbirowej. Powszechnie dostępna jest też bardzo smaczna herbata waniliowa i hibiskus. Wpływy hinduskie sprawiły, ze popularne są tez napoje herbaciane podobne do indyjskiej czaj masala - bardzo słodkie, zawiesiste i korzenne. Przy infekcjach gardła ratuję się teraz indonezyjską herbatką imbirową, a na co dzień popijam herbatę zieloną, którą kupiłam w ilościach hurtowych przy odwiedzonej plantacji w Ciater. Z samej wizyty zapamiętam bardzo sympatycznych ludzi, którzy mimo bariery językowej i naszej niezapowiedzianej wizyty byli niezwykle przyjaźni, chętnie pozowali do zdjęć i pokazali nam część swojej pracy, dla której mam teraz dużo więcej pokory i pamiętam o tym zaparzając kolejny kubek ulubionego, aromatycznego napoju.
Na chwilkę wracam do mojej ostatniej wyprawy do Berlina. A to dlatego, że chciałam się pochwalić nowym nabytkiem foremkowym i wypiekiem z jego pomocą :)
Z każdej podróży staram się przywieźć jakiś gadżet kuchenny, a najchętniej foremki do pierniczków lub ciasteczek. W Berlinie znalezienie czegoś takiego nie było wcale trudne, bo foremki dostępne są w każdym większym sklepie z souvenirami i w dodatku w sporym wyborze! Jakkolwiek nie brakuje mi ochoty na szaleństwa kulinarne, to jednak foremki w kształcie Bramy Brandendurskiej i wieży telewizyjnej uznałam za zbyt ekstrawaganckie (mielibyście ochotę wgryźć się w słynną bramę? ;)) Za to od razu moje serce podbił komplet sympatycznych Ampelmann'ów :)
Pozwólcie, że jeszcze raz na chwilkę wrócę do Indonezji, bo chciałabym Wam pokazać coś, co mnie tam zaskoczyło i zauroczyło jednocześnie :) Pośród różnych gatunków roślin, formowanych w bardzo popularne w całej Azji mini-drzewka bonzai, wypatrzyłam naszą znajomą pietruszkę! :) Do połowy wkopany w ziemię, pokrytą mchem w ozdobnej drewnianej, wypalanej doniczce, korzeń tworzył ładny, biały "pień", a baldachimowa nać - gęstą koronę :) Wspaniała i jednocześnie praktyczna (bo zawsze można przecież skubnąć trochę natki do zupy ;)) ozdoba do kuchni! Bardzo żałuję, że nie mogłam sobie takiego pietruszkowego bonzai przywieźć, ale myślę, że jest ono do odtworzenia w warunkach domowych :) Z jadalnych drzewek warzywno-ziołowych, znalazłam jeszcze rozmarynowe bonzai (pierwsze po lewej na zdjęciu poniżej) :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)