Uzupełniam poprzedni wpis o obiecany przepis na miętowe ozdoby. Świeże listki mięty są dekoracyjne same w sobie - to prawda, ale jak każde świeże zioła, szybko więdną i wyglądają dobrze zwykle tylko kilka godzin po zerwaniu. Jeżeli potrzebujemy przedłużyć im życie i ich dekoracyjne walory, najlepiej zakonserwować je w cukrze.
Lato od zawsze pachnie dla mnie miętą. Wypatruję jej pierwszych zawiązków tuż po tym jak stopnieją ostatnie śniegi i zaświeci pierwsze wiosenne słońce, ponieważ zwykle pojawiają się razem z fiołkami. Mamy w ogrodzie miętę pospolitą, o jasnych omszałych, aksamitnych listkach, która rośnie dziko pomiędzy krzakami piwonii i porzeczek i którą karcimy kilka razy w sezonie koszeniem, kiedy zaczyna za bardzo panoszyć się, przywłaszczając sobie coraz większą powierzchnię terenu. Ale nie ma obawy - nie jest pamiętliwa i zawsze odrasta :) Na kontrolowanym obszarze mojego ziołowego ogródka rośnie też ciemnozielona, intensywna w zapachu mięta pieprzowa i odmiany egzotyczne, których nowym sadzonkom co roku nie mogę oprzeć się odwiedzając targi ogrodnicze ;) Jedną z moich ulubionym jest mięta grejpfrutowa.
Szarlotka z rabarbarem na zapomnienie wyjątkowo zimnego maja. A ja dalej czekam na ciepłą końcówkę wiosny i prawdziwe lato. Czekam też na pierwsze truskawki (truskawki oczywiście już są w sprzedaży, ale dla mnie pierwsze to zawsze te, zrywane własnoręcznie z własnego ogródka), maliny i słodkie jagody (na dobry początek kamczackie) i w pełni rozkwitnięte baldachy kwiatów czarnego bzu na ulubiony syrop.
Jeszcze jedna w tym roku przygoda z pogromczynią anemii - majową pokrzywą. Raz jeszcze wracam też do włoskich inspiracji, bo będzie to makaron. Zawsze fascynowały mnie proste rozwiązania, przepisy, które z maksymalnie 3 składników potrafią wyczarować potrawę godną królewskiego stołu. W tym przypadku prościej już nie można - wystarczy mąka i młoda pokrzywa, żeby zrobić cudowny, pięknie zielony i co najważniejsze - bardzo zdrowy makaron.
... a dokładnie odwrócony ślimak ;) Taka trochę oszukana tarte tatin, wcale nie z jabłkami i nie pod kruchym ciastem. Drożdżowe, fantazyjnie zwinięte w spiralkę i nadziane krówkami, pieczone do góry nogami z polewą toffi na spodzie - oto co Wam dziś proponuję.
Nie ufam tabletkom i nigdy nie korzystałam z szeroko reklamowanych suplementów diety. Kiedy ktoś w rodzinie ma kłopoty zdrowotne i wymaga szybkiego wzmocnienia organizmu, w pierwszej kolejności faszeruje się go pokrzywą i/lub natką pietruszki. Od dzieciństwa wpajano mi, że ta właśnie zielenina, do kompletu z czosnkiem, to pierwsze antybiotyki i źródła witamin po które trzeba sięgnąć zanim odwiedzi się lekarza lub skusi się na kolorowe pastyli z apteki (lub co gorsza, z marketu).
Kiedy kilka lat temu na blogu pojawił się pierwszy tort fiołkowy, dostałam mnóstwo wiadomości od czytelniczek, które pisały, że dokładnie tak wyobrażają sobie idealny, wymarzony tort weselny. Tort pojawił się też w kilku magazynach i na portalach zajmujących się modą ślubną i planowaniem weselnych przyjęć. Sama zupełnie nie miałam intencji stylizowania go na weselny, ani przez myśl nie przeszło mi, że mógłby pasować do tego klimatu, pewnie z tej przyczyny, że nigdy nie śledziłam aktualnych trendów ślubnych. Okazuje się, że coraz modniejsze stają się śluby i wesela blisko natury, organizowane w plenerze z piękną, naturalną oprawą, dekoracjami, potrawami i całym sielskim anturażem. I rzeczywiście, nic bardziej nie pasuje do całości, jak tort udekorowany naturalnymi, świeżymi kwiatami, najlepiej jadalnymi. Jeżeli ślub odbywa się akurat wiosną, to może być to tylko tort fiołkowy.
Subskrybuj:
Posty (Atom)