Podobno końca upałów nie widać, ale ja coraz wyraźniej, z dnia na dzień wyczuwam jesień. Po chłodniejszych porankach z ostrzejszym powietrzem, po innym świetle wpadającym przez okna (jeszcze chwila, a znów trzeba będzie ścigać się z nim, żeby zrobić dobre zdjęcia), po szybko zapadającym zmroku i po tym, że w ogrodzie znów dojrzały maliny.
Jeżeli jesteście tutaj nie po raz pierwszy, znacie pewnie moją miłość do Azji i jej kultury i kuchni, o której wspominałam wielokrotnie. W Tajlandii długo kochałam się "platonicznie", poznając jej kulinarną stronę trochę na okrętkę, bo od jej zeuropeizowanej, brytyjskiej interpretacji, aż do poprzedniego roku, kiedy spełniło się moje marzenie i mogłam w końcu na własnej skórze doświadczyć jej uroku i niepowtarzalnych smaków. Jeżeli chcecie spróbować prawdziwej kuchni tajskiej bez pokonywania tysięcy kilometrów, przez cały tydzień jest taka okazja w Warszawie, gdzie właśnie rozpoczyna się Thai Food Week.
Pisałam ostatnio o letniej, owocowej klęsce urodzaju, ale okazuje się, ze nie tylko owoce są problemem. Nadmiar warzyw w lipcu i sierpniu też daje się we znaki. Z fasolką szparagową na czele! Fasolkę przynajmniej trzech gatunków, wysiewamy zawsze kilkukrotnie, w bezpiecznych odstępach czasowych i ilości, która "na oko" powinna sprostać zapotrzebowaniu rodziny. Najwyraźniej szacowanie "na oko" nie jest naszą mocną stroną, bo dziwnym trafem co roku zmagamy się z fasolkową klęską urodzaju :)
Za każdym razem, kiedy wakacyjnie odwiedzam miejsca na świecie znacznie bardziej oddalone na południe od naszego kraju-raju, podziwiam i zazdroszczę bujności zieleni, w szczególności tej ziołowej i jadalnej. Zawsze przekonuję się od nowa, że oregano greckie pachnie i smakuje inaczej niż te z mojej letniej grządki, rozmarynowe całoroczne żywopłoty w śródziemnomorskich krajach porównuję z moim rachitycznym rozmarynowym drzewkiem w doniczce w kuchni, a bujne pola lawendy przypominają mi o skromnym mini-krzaczku w ogrodzie.
Subskrybuj:
Posty (Atom)