Kiedyś, całkiem przypadkiem, natknęłam się na program w telewizji, z cyklu Smaki Polskie. Tematem tamtego odcinka były akurat pierogi, a dokładnie pierogi ruskie, o których pochodzeniu i o tym jak ich nadzienie zmieniało się przez lata, opowiadał dr Grzegorz Russak. Najbardziej zainteresowała mnie staropolska wersja, która podobno może poszczycić się aż 300-letnią tradycją w kuchni polskiej. Zanim tak popularne w naszej kuchni stało się nadzienie z ziemniaków i białego sera, wcześniej pierogi ruskie, pochodzące z Rusi Halickiej nadziewano kaszą jaglaną. Przyznam się, że od tamtej pory nie tylko chodziła za mną ciekawość tego smaku, ale też ciekawość samej kaszy jaglanej, która razem z wieloma innymi produktami powszechnej diety naszych pradziadków odeszła do lamusa, czego bardzo żałuję, po tym jak dowiedziałam się o niej trochę więcej.
I oto jest :) Mój pierwszy chlebowy zakwas i pierwszy chleb na zakwasie! Żaden to wyczyn dla rzeszy doświadczonych już piekareczek, które o wypieku chleba zakwasowego wiedzą wszystko lub bardzo wiele, ale chyba każda z nich pamięta dobrze swój pierwszy, wyhodowany w domu zakwas i ten wyjątkowy, pierwszy na nim wypiek. Emocje sięgające zenitu, niepewność, czy aby na pewno ta dziwna mieszanina w słoiku zadziała i w końcu rumiany chleb, wyjmowany z piekarnika drżącymi rękoma. Bardzo długo wzbraniałam się przed zakwasem, upatrując w nim coś skomplikowanego, niepewnego i całkowicie absorbującego uwagę. I chociaż Dziuunia od dawna suszyła mi głowę, żebym zaczęła piec prawdziwy chleb w domu, ciągle odkładałam to na później ;) Poza tym pewnie przyczynił się do tego również fakt, że mam to szczęście mieszkania w miejscu, gdzie całkiem dobry razowiec na zakwasie można kupić w lokalnym sklepie, więc tym bardziej brakowało mi motywacji, do czegoś, co miałam na wyciągnięcie ręki. I nawet trudno mi wskazać ten impuls, który w końcu skłonił mnie do nastawienia własnego zakwasu - po prostu pewnego pięknego wieczoru wymieszałam szklankę razowej mąki żytniej ze szklanką letniej wody i rozpoczęłam obserwację :)
Lody imbirowo-cytrynowe zrobiłam na życzenie moich majowych gości :) Najważniejszym wymogiem był ich mocno imbirowy smak. Odpadał więc suszony, sproszkowany imbir, który bardzo szybko wietrzeje i jego dodatek na pewno nie byłby tym czego oczekiwali szanowni "zleceniodawcy" ;) Całą kwintesencję smaku wydobyłam ze świeżego korzenia, podgrzewanego z mlekiem i śmietanką i to był strzał w dziesiątkę. Nie bardzo mogłam sobie wyobrazić czysto imbirowego lodowego smaku, postanowiłam więc trochę go podkreślić i urozmaicić cytryną.
Nie ma nic przyjemniejszego od majowych spacerów. Koniecznie na piechotę, długich i daleko od cywilizacji. I chociaż w tym roku majowa pogoda w naszym kraju-raju niekoniecznie codziennie skłania do ruszenia do lasów i na łąki, to przynajmniej jeden weekendowy dzień w tygodniu "bucha" wiosną i wtedy nogi same niosą nas do natury :) Taki majowy spacer zafundowałam sobie razem z koleżankami w ostatnią niedzielę. Było ciepło, bardzo słonecznie i bardzo zielono. Właściwie zielono i biało, bo oblepione małymi kwiatkami krzaki tarniny i czeremchy z daleka wyglądały jak śnieżne zaspy :) Natknęłyśmy się na zbocze porośnięte kwitnącymi dzikimi truskawkami (koniecznie trzeba będzie wrócić tam za miesiąc - dzika truskawka, choć mniejsza od ogrodowej, jest przynajmniej dziesięć razy słodsza i bardziej pachnąca od swojej "udomowionej" siostry :)), na wygrzewającego się w trawie kota i hasające wesoło po łące konie. A dlaczego o tym wszystkim Wam tutaj opowiadam? Żeby udowodnić, że spacer po łąkach i lasach może być też fajną przygodą kulinarną :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)