zostanie nam po latach herbaty szklanka wiernej
i nieraz się w piernatach pomyśli w porze nocnej
ha, trudno, lecz herbata, herbaty szklanka mocnej
Dopóki Ciebie, Ciebie nam pić
Póty jak w niebie, jak w niebie nam żyć
Herbatko, Herbatko, Herbatko...
Po wakacjach i moich kulinarnych relacjach z Indonezji, obiecałam opowiedzieć jeszcze o wizycie na polach herbacianych. Niestety późnym latem i jesienią wpadłam w wir owocowo-warzywnych przetworów, dań i wypieków, bo żal było przegapić te wszystkie sezonowe skarby z ogrodu i tak moja herbaciana opowieść odsuwała się w czasie. Ale dobrze się stało, bo to przecież właśnie zimą nie ma nic przyjemniejszego niż zaszyć się z ciepłym kocykiem, dobrą książką lub ulubioną płytą i koniecznie z kubkiem gorącej herbaty.
Herbata to mój podstawowy i ulubiony napój w ciągu całego roku. Kawę piję co najwyżej raz dziennie, deserowo lub do słodkiej drożdżówki na drugie śniadanie i to koniecznie z mlekiem (w zasadzie z jego przewagą ;)), soki, wodę, latem colę - tak, ale to herbatki nie odmówię nigdy i nigdzie :) Dlatego moim wielkim marzeniem było zobaczenie na własne oczy zielonych pól herbacianych.
W Indonezji nie trzeba szczególnego szczęścia lub specjalnej, zaplanowanej wyprawy, aby zobaczyć herbaciane wzgórza i tarasy. Sprzyjający klimat sprawia, że herbata rośnie na wszystkich indonezyjskich wyspach i prawie całych ich obszarach. Wystarczy wyjechać taksówką, angkotem (miejskim busikiem) lub pociągiem kawałek za miasto, a na pewno prędzej czy później trafi się na rozciągające się najczęściej długie kilometry herbaciane pola. Najpiękniejsze, tarasowe plantacje herbaty znajdują się na Bali i bardzo żałuję, że nie miałam czasu obejrzeć ich z bliska. Zwiedziłam za to jedną z plantacji na Jawie, otaczającą miasteczko Ciater, którego drugą atrakcją są gorące źródła. Nad polami herbacianymi niestety nie unosi się słodki herbaciany zapach, tak jak to sobie wyobrażałam wcześniej :) Herbata, kiedy jeszcze znajduje się na krzaczku właściwie nie pachnie wcale. Dopiero wysuszone na słońcu młode, wyselekcjonowane listki wydobywają z siebie woń, którą znamy, kiedy parzymy w czajniczku lub szklance ulubiony bursztynowy napój. Zanim listki trafią do torebek i opakowań, a potem do naszych szklanek i kubków, ich zbiór okupiony jest ciężką i żmudną pracą wielu ludzi. Już samo wdrapanie się na rozciągające się na stromych wzgórzach pola w 40-stopniowym upale było dla mniej katorżniczą próbą. Wędrowanie wśród herbacianych krzaczków również wcale nie było tak przyjemne, jak mogłoby się wydawać, bo ku mojemu zdumieniu delikatne na pozór listki wcale nie były miękkie i delikatne, ale sztywne, ostre i błyszczące, a w dodatku rosły na mocnych, ostrych i rozgałęzionych krzakach, które niemiłosiernie drapały i kaleczyły łydki. Pracujący przy zbiorze herbaty ludzie nie bez przyczyny okryci są od stóp do głów, noszą wysokie buty i często nawet rękawiczki, chroniące przed skaleczeniami, co z drugiej strony na pewno nie ułatwia im wielogodzinnej pracy w tropikalnym upale.
W Indonezji pije się dużo herbaty różnego rodzaju. Od czarnej i zielonej, do herbaty z dodatkami - najczęściej jaśminowej i imbirowej. Powszechnie dostępna jest też bardzo smaczna herbata waniliowa i hibiskus. Wpływy hinduskie sprawiły, ze popularne są tez napoje herbaciane podobne do indyjskiej czaj masala - bardzo słodkie, zawiesiste i korzenne. Przy infekcjach gardła ratuję się teraz indonezyjską herbatką imbirową, a na co dzień popijam herbatę zieloną, którą kupiłam w ilościach hurtowych przy odwiedzonej plantacji w Ciater. Z samej wizyty zapamiętam bardzo sympatycznych ludzi, którzy mimo bariery językowej i naszej niezapowiedzianej wizyty byli niezwykle przyjaźni, chętnie pozowali do zdjęć i pokazali nam część swojej pracy, dla której mam teraz dużo więcej pokory i pamiętam o tym zaparzając kolejny kubek ulubionego, aromatycznego napoju.
"Rozetrzeć ćwierć funta cukru, cztery łuty masła świeżego, trzy całe jaja i trzy żółtka, dodać cokolwiek skórki cytrynowej lub trochę cynamonu, wgnieść w to mąki tyle, aby ciasto dało się łatwo wałkować i nie było zbyt twarde. Brać kawałek ciasta wielkości orzecha włoskiego, ukulać w ręku na trzycalowy wałeczek, koniec noża dotykać do mąki i nadkrawać wałek trzy lub cztery razy na przemian z jednej i drugiej strony, przez co uformuje się gałązka, czyli jeleni różek. Smażyć na smalcu ostrożnie, lejąc spirytus w smalec; wyjmując z rondla, kłaść na bibule dla osączenia tłuszczu. Posypać cukrem z cynamonem, podać na leguminę."
Lucyna Ćwierczakiewiczowa "456 sprawdzonych przepisów"
To ja jeszcze zostanę chwilę w Meksyku :) Cieplej mają tam niewątpliwie i dania takie raczej grzejące... ;) Dzisiaj bez przekomarzania - wciąż jeszcze w ramach zimowego festiwalu zup, prawdziwie zimowa zupa. Gęsta, zawiesista, mięsna i sycąca. Wystarcza za dwa pełnoprawne dania obiadowe. Nie wiem czy naprawdę ma jakieś proweniencje meksykańskie (mam co do tego spore wątpliwości ;)), w każdym razie tak nazywana jest w naszym domu. Przez lata modyfikowana, np. przez dodanie kiełków soi lub fasoli i eksperymentowanie z różnymi rodzajami mięsa. Najlepsza zdecydowanie w okresie zimnej, wietrzej jesieni i trzaskającej siarczystym mrozem zimy. W innych porach roku do przełknięcia, jeżeli pracujecie akurat przy wyrębie lasu lub macie inne, podobne i równie wyczerpujące zajęcia fizyczne :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)