Jedną z moich przyjaciółek los rzucił, zupełnie niespodziewanie, na kilka miesięcy na Daleki Wschód - do Indonezji. Pomyślałyśmy, że warto wykorzystać taką okazję i rozpocząć kulinarną korespondencję z perspektywy turysty i troszeczkę już tubylca. Zdradzę po cichu już teraz, że i ja niedługo dołączę do uczestników indonezyjskiej wyprawy, więc dla mnie to przedsmak wielkiej podróży, a dla Was, mam nadzieję - interesująca wycieczka po smakach i zapachach tamtej egzotycznej części świata :) Tak więc oddaję głos Kasi:
Od prawie miesiąca mieszkam w Indonezji w mieście Bandung (centralna Jawa). Dzięki uprzejmości Komarki (ukłony i różne wyrazy :)) będę miała okazję podzielić się obserwacjami z kulinarnego poletka.
Indonezja to raj dla smakoszy. Po pierwsze – ceny są tu bardzo, bardzo niskie, więc nawet posiłek w dobrej klasy restauracji nie zrujnuje budżetu. Po drugie – punktów serwujących najprzeróżniejsze dania jest tu mnóstwo. Poczynając od malutkich wózków których sprzedawcy od wczesnego świtu do nocy zachwalają głośno wszelakie przekąski – smażone w głębokim tłuszczu: banany – pisang goreng, tofu z warzywami – tahu isi, tempeh – placki z sojowych ziaren smażone w cieście, czy sztandarowe dania indonezyjskie – nasi goreng (nasi=ryż, goreng=smażony), mie goreng (smażony makaron z różnymi dodatkami) oraz mie baso (rosół z makaronem i mięsnymi pulpetami). Poprzez niewielkie punkty gastronomiczne, najczęściej pod gołym niebem, w których warunki sanitarne są, delikatnie mówiąc spartańskie, aż po pięknie urządzone restauracje, często położone za miastem, bardziej przypominające ekskluzywne kurorty. Po trzecie – indonezyjska kuchnia jest bogata w smaki i zapachy, kolory, zaskakujące nieraz połączenia różnych składników. Zapraszam do odkrywania jej razem ze mną.
Stragany z jedzeniem są dosłownie wszędzie. Tutaj widać punkt sprzedaży kukurydzy pieczonej na żarze – przekąski popularnej szczególnie za miastem, często sprzedawanej wraz z gotowanymi strąkami soi, następnie pani sprzedająca akan bakar – słodkie ryżowe placki – spotkana przeze mnie na parkingu nad wulkanem Tangkuban Prahu, wózek z mie baso i różnymi dodatkami oraz niewielki bar z wystawionymi na sprzedaż smażonymi smakołykami.
Punkt ze smażeniną wszelaką, od lewej: tahu isi, bala bala – placki z kapusty i marchewki zlepionej naleśnikopodobnym ciastem, pisang goreng – do smażenia używa się tu specjalnej odmiany bananów, jak mi wytłumaczono, nie wszystkie się nadają, krupok – czyli chrupek z tapiokowej mąki i ubi goreng – smażone plastry kassawy. Wszystkie te przekąski serwuje się z sambalem – ostrym sosem oraz zagryza małymi, piekielnie ostrymi papryczkami chili.
Restauracja w stylu sunda położona na wsi za Bandung. Na zdjęciu widać zarówno część urządzoną w stylu zachodnim, jak i tradycyjne szałasy w których siedzi się na ziemi i je z naczyń postawionych wprost na podłodze lub na niskim stole. Je się najczęściej rękami, co mi sprawia spore trudności, mimo iż wydaje się być takie naturalne. Po prostu odczuwam wewnętrzny opór przed jedzeniem w ten sposób w pięknej restauracji – ale walczę z nim!
Na zdjęciu kilka potraw z tego miejsca. W liściach bananowca zawinięty jest ryż gotowany na parze, w misce – sayuran asem – warzywna, kwaskowata zupa z orzeszkami ziemnymi, ikan bakar – grillowania ryba, zielone na półmisku – kangkung – dość pikantnie przyprawione liście wodnej lilii (wszyscy mówią, że po niej chce się spać – i coś w tym jest), lotek – indonezyjska sałatka z sosem fistaszkowym i w końcu coś co wygląda jak groszek, ale nim nie jest – leunca – mi nie smakowało specjalnie, gorzkawe. Mimo to lunch był naprawdę udany!
Tak jak bez bazylii, nie wyobrażam sobie też lata bez mięty. Odkąd tylko pojawi się w ogrodzie wczesną wiosną, do późnej jesieni, przynajmniej jedną jej świeżą gałązkę mam zawsze w kuchni. Nie muszę specjalnie zachwalać herbatki ze świeżych liści mięty dla przyjemności samego aromatu, dla orzeźwienia w upalne dni albo kiedy żołądek powie "nie" kolejnemu eksperymentowi kulinarnemu ;) Same miętowe liście dodaję do sałatek, twarożku na słono i na słodko, deserów. I jak każdy chyba kulinarny blogowicz, doceniam też walory estetyczne mięty. Aksamitny, soczyście zielony listek jest w stanie ożywić nawet najbardziej mdłą i "niewyględną" potrawę oraz stać się prawdziwą ozdobą eleganckiego deseru.
Sezon rabarbarowy w pełni. Od paru tygodni wszędzie widzę rabarbar - wszędzie, to znaczy na kulinarnych blogach i galeriach, krótko mówiąc - w internecie. W realu, czyli w moich okolicznych sklepach i targach, łatwiej znaleźć egzotyczne owoce z końca świata niż nasz rodzimy rabarbar :( Nie wiem, czy w tym roku nie obrodził na tych terenach, czy po prostu został zapomniany lub zignorowany przed zaopatrzeniowców, ale jestem niepocieszona, tym bardziej, że pomysłów na jego wykorzystanie miałam pełną głowę, a w ogrodzie tylko jeden marny krzaczek.
Kolejne śródtygodniowe święto i kolejna okazja, by podelektować się niespiesznym i trochę innym niż zwykle śniadaniem :) Ale głównym pretekstem było to, że w końcu pojawiły się smaczne, krajowe pomidory, smakujące jak pomidory, w przeciwieństwie do okropnych bezsmakowych pseudopomidorów, które nie widziały słońca i które zalegały na sklepowych półkach jeszcze miesiąc temu. Do tego chrupiące rzodkiewki prosto z ogrodowej grządki i pachnący szczypiorek. Tak, postanowiłam uraczyć się wiosennymi witaminami :) Jak wiadomo, witaminy nie wymagają szczególnej obróbki. Za to można je podać w efektowny sposób, a po takim śniadanku humor na cały dzień gwarantowany :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)