Sezon rabarbarowy w pełni. Od paru tygodni wszędzie widzę rabarbar - wszędzie, to znaczy na kulinarnych blogach i galeriach, krótko mówiąc - w internecie. W realu, czyli w moich okolicznych sklepach i targach, łatwiej znaleźć egzotyczne owoce z końca świata niż nasz rodzimy rabarbar :( Nie wiem, czy w tym roku nie obrodził na tych terenach, czy po prostu został zapomniany lub zignorowany przed zaopatrzeniowców, ale jestem niepocieszona, tym bardziej, że pomysłów na jego wykorzystanie miałam pełną głowę, a w ogrodzie tylko jeden marny krzaczek.
Kolejne śródtygodniowe święto i kolejna okazja, by podelektować się niespiesznym i trochę innym niż zwykle śniadaniem :) Ale głównym pretekstem było to, że w końcu pojawiły się smaczne, krajowe pomidory, smakujące jak pomidory, w przeciwieństwie do okropnych bezsmakowych pseudopomidorów, które nie widziały słońca i które zalegały na sklepowych półkach jeszcze miesiąc temu. Do tego chrupiące rzodkiewki prosto z ogrodowej grządki i pachnący szczypiorek. Tak, postanowiłam uraczyć się wiosennymi witaminami :) Jak wiadomo, witaminy nie wymagają szczególnej obróbki. Za to można je podać w efektowny sposób, a po takim śniadanku humor na cały dzień gwarantowany :)
Panna cotta to jeden z tych deserów, którego przygotowanie zajmuje chwilkę, a osiągnięty efekt jest w stanie zadowolić nawet najbardziej wybrednego gościa. A takie desery lubię najbardziej :) Nie będę kwestionować faktu, że najlepsza włoska panna cotta robiona jest z tłustej, kremowej śmietanki z dodatkiem wanilii (przecież nawet w tłumaczeniu "panna cotta" to gotowana śmietanka), ale tym razem postanowiłam wypróbować czegoś innego. A wszystko przez ostatni prawdziwie letni, ciepły weekend :) Tak, można już powiedzieć, że lato zbliża się dużymi krokami. A wraz z nim wakacje, lekkie ciuszki, urlop, morze, plaża, bikini... Uznałam, że to najlepszy moment, żeby śmietankową panna cottę zamienić na jej dietetyczną wersję z mleka i maślanki :)
Zupa z łąki :) I wcale nie mówię tego w przenośni. Mam to szczęście mieszkać w miejscu, gdzie są jeszcze wspaniałe łąki i wąwozy z dala od dróg i osiedli, pośród których każdej wiosny rośnie piękny, zdrowy soczysty szczaw. Zupa z niego, to moja ulubiona zupa kiedyś (łącznie z owocową ;)), kiedy byłam raczej niejadkiem, szczególnie zupowym i jedna z ulubionych obecnie. Jej smak nigdy się nie nudzi i zachowuje swój urok, bo jemy ją tylko wiosną - z młodziutkiego szczawiu prosto z łąki. Wekowanie i mrożenie szczawiu nie zdały egzaminu w mojej kuchni. Szczawiowa to zupa wiosenna i kropka. I koniecznie z dodatkiem paru listków młodziutkiej pokrzywy...
Subskrybuj:
Posty (Atom)