Wspominałam już o jesiennych przyjemnościach i jednym z nich, jakim jest grzybobranie. Taka wyprawa do lasu jest podwójnie przyjemna, kiedy oprócz grzybów, przypadkiem trafi się bonus w postaci przypadkowego natknięcia się na dziką jabłoń, obsypaną pięknymi, zdrowymi, jak nie przymierzając ten rydz w koszyku, jabłkami. Tak też trafiło mi się ostatnim razem i zamiast z jednym koszem, wróciłam z dwoma - jednym z grzybami, a drugim pełnym rumianych jabłek :)
Każdego roku o tej porze głowię się co zrobić z aronii. Mam świadomość niesamowitych właściwości zdrowotnych tego owocu i tego, że jest to chyba najbardziej niedoceniany super food. Ale aronia jednocześnie to bardzo niepokorny zawodnik - kwaśny, cierpki i twardy, niespecjalnie smaczny w słodkich przetworach (denerwują mnie te suche, cierpkie skórki) i wypiekach. Zwykle aroniowe dylematy kończą się produkcją soku z sokownika, który zapasteryzowany piję jako kompot lub koncentrat, rozcieńczany wodą mineralną przez całą zimę, zamiast soków z kartonu i kolorowych napojów, których nie kupuję od lat. Ale tym razem wymyśliłam jeszcze coś innego - aroniową granolę :)
Jak to dobrze, że to okropne uczucie, że to już naprawdę koniec lata, potrafią wynagrodzić takie wczesnojesienne przyjemności, takie jak na przykład grzybobranie :) Mam tu na myśli udane grzybobranie, bo nie ma nic bardziej przygnębiającego, jak powrót z lasu z pustym koszem. W tym roku na szczęście to chyba nikomu nie grozi, sądząc po tonach zdjęć pełnych po brzegi koszyków i relacji z grzybobrania, jakie zalewają internet od początku września. Ja też mam już za sobą udane grzybobranie i zupę grzechu wartą - polską borowikową ze świeżych grzybów.
Zmieniające się pory roku mogłabym zgadywać z zamkniętymi oczami. To fascynujące, jak wraz ze zmieniającą się pogodą za oknem, o 180 stopni zmienia się również smak. Jeszcze dwa, trzy tygodnie temu na obiad wystarczała mi sałatka ze świeżych warzyw, lekkie, szybkie makarony, czy pierożki z owocami, a teraz najchętniej nastawiłabym gar gorącego rosołu i zapiekała, co tylko się da, bo najbliższe mojemu smakowi są ciepłe, przyjemne dania prosto z pieca. Najlepiej, żeby z pieca wychodziło całe, "jednogarnkowe" danie, do którego wystarczy tylko podać miskę ryżu, jak ten kolorowy, pełen smaku i aromatu kurczak pieczony z ananasem, papryką i batatami.
Czy to już naprawdę po lecie? Przyszedł wrzesień i pstryk - mamy jesień. Mam jeszcze resztki nadziei, że czeka nas przynajmniej kilka naprawdę słonecznych dni babiego lata, ale sezon na desery na ciepło chyba można uważać za otwarty. To akurat bardzo przyjemna strona jesieni - zapiekane w cieście owoce. Od razu przychodzą mi do głowy śliwki pod kruszonką, jabłka w cieście biszkoptowym albo clafoutis z morelami :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)