Witajcie w nowym roku Kochani! :) Mam nadzieję, że i Wy zostawiliście stary rok bez żalu i weszliście z impetem w nowy 2015, z przekonaniem, że będzie lepszy, weselszy, bardziej kolorowy i smaczniejszy!
Staram się jak mogę, żeby kolorów w mojej kuchni nie brakowało, szczególnie o tej porze roku, czego dowodem jest dzisiejsze danie - zupa z czerwonej soczewicy z kiełbasą chorizo.
Przedświąteczne porządki mają to do siebie, że poza korzyściami oczywistymi, często przyczyniają się do cudownego odnajdywania sprzętów i akcesoriów kuchennych, które zapomniane na co dzień, przepadają czasem na długie lata w najdalszych zakamarkach mieszkania. Radość z natknięcia się na kultową patelnię do orzeszków jest bezcenna! Za każdym razem wywołuje szeroki uśmiech na twarzy i film z przeszłości, mimowolnie odtwarzający się w głowie, pełen wspomnień ze szkolnych imprez, domowych przyjęć urodzinowych i innych odświętnych okazji, kiedy to słodkie orzeszki pojawiały się na stole :)
Bożonarodzeniowy okres, to najlepsza pora na zakręcone strucle :) W ciągu roku piekę zwykle drożdżówki z foremki, bułeczki drożdżowe i małe drożdżówki z owocami i kruszonką. Jesienią moje ciasto drożdżowe nabiera kanarkowego lub szafranowego koloru za sprawą dodatku musu z dyni, a zima to czas na nadziane samym dobrem strucle :) Święta na pewno nie mogą odbyć się bez zakręconych drożdżowych lub krucho-drożdżowych makowców, z lukrem lub bez - w zależności od upodobań poszczególnych członków rodziny (za jednym razem piekę przynajmniej trzy makowce). Pokazywałam Wam też drożdżową plecionkę z makowo-śliwkowym nadzieniem bez zawijania i pozwijaną jak kolejka górska struclę orzechową, dla tych, którzy za makiem nie przepadają lub lubią różnorodność na świątecznym stole.
Witam się po wakacjach, samymi ciepłymi wyrazami, bo mroźno zrobiło się tutaj podejrzanie wcześnie w tym roku. Podwójnie dotkliwie daje mi się we znaki taka pogoda, bo dopiero wróciłam z cudownej, tropikalnej krainy, gdzie nadejście zimy oznacza spadek temperatury do około 30 stopni C... Nie mogę doczekać się, kiedy podzielę się z Wami tajskimi opowieściami, ale jeszcze chwilę to potrwa, zanim ogarnę stos zdjęć i wspomnień. Tymczasem próbuję z całych sił wrócić do naszej rodzimej rzeczywistości, grudniowej aury i nastroić się świątecznie, bo przecież Boże Narodzenie tuż tuż :) Rozgrzewając się grzanym winem z laską cynamonu, goździkami, kawałkiem imbiru i plasterkami pomarańczy, upiekłam pierwsze, pachnące świętami adwentowe ciasteczka.
Został mi jeszcze jeden przepis, który nie zdążył załapać się na dyniowy festiwal. Powstał właściwie w celu spożytkowania reszty sera feta, który został mi po dyniowej zapiekance (nie marnujemy jedzenia!), a okazał się tak udany - i wizualnie i smakowo, że już pofestiwalowo, postanowiłam go Wam pokazać i polecić.
To już ostatni dzień tegorocznego Festiwalu Dyni i ostatnia festiwalowa propozycja, chociaż - czego jestem więcej niż pewna - nie ostatnia dyniowa na blogu. W końcu nie zdążyłam wykorzystać jeszcze dyń makaronowych, które także w ilościach hurtowych obrodziły mi tego lata i paru znalezionych przepisów, które zaintrygowały mnie na pierwszy rzut oka. Ale jesień wciąż w pełni, więc wszystko przede mną :)
Po słodkich dyniowych wypiekach i pikantnej zupie pora na coś konkretnego na obiad. Nadziewana i zapiekana dynia to jedno z najładniejszych jesiennych dań moim skromnym zdaniem. Ile rodzajów, smaków i kształtów dyń, tyle różnorodnych potraw można z nich wyczarować, począwszy od zup podawanych w naturalnej, dyniowej wazie, gulaszów, wegetariańskich zapiekanek z kaszą i warzywami i niewegetariańskich z mięsem, na deserach kończąc. W tamtym roku hitem mojej dyniowej kuchni był kokosowo-jajeczny flan gotowany na parze w małej dyni - był tak samo zaskakujący wizualnie, bo nikt z częstowanych na pierwszy rzut oka nie spodziewał się co kryje w środku i że z łatwością pozwalał kroić się w eleganckie plastry; co smaczny - ponieważ nadzienie fantastycznie komponowało się ze smakiem jadalnego naczynia.
Subskrybuj:
Posty (Atom)