Kiedy wróciłam z ostatnich wakacji, opowiadałam Wam o zielonych wypiekach i deserach indonezyjskich, które podbiły moje serce :) Za ich oryginalny kolor, a także delikatny, słodkawy smak i zapach odpowiedzialny był pandan. Pandan lub pandanus, a dokładnie wyciąg z jego liści, który w Azji jest znany i tak powszechnie wykorzystywany, jak wanilia w krajach zachodnich. Wystarczy, ze świeże, podłużne, szablowate liście pandanowca o soczystym zielonym kolorze zostaną utłuczone lub zmielone, uzyskany sok staje się naturalnym barwnikiem spożywczym i aromatyczną przyprawą. W południowej Azji, głównie w Tajlandii, Malezji i Indonezji królują zielone, pandanowe desery, ale nie tylko, bo jedną ze sztandarowych potraw tajskich jest kurczak pandanowy, marynowany w mieszance przypraw, mleczka kokosowego i pasty pandanowej, zawijany w liście pandanowca i smażony w głębokim tłuszczu.
W czasie zmagania się z grypą, dobra dusza poradziła mi abym przyrządziła sobie rosół z dużą ilością czosnku i imbiru, co pomoże mi uporać się z przeziębieniem. O ile na dalekich antypodach imbirowy rosół nie jest pewnie niczym oryginalnym, dodanie bądź co bądź wciąż egzotycznego korzenia do naszego tradycyjnego, rodzimego wywaru warzywno-kurzęczego byłoby prawie profanacją ;) Na pewno nie odmówię sobie wypróbowania imbirowej wersji rosołu w niedalekiej przyszłości, ale tym razem wybrałam coś innego.
Sezon grypowy w pełni - dopadło i mnie :/ Chwilowa wirusowa choroba ma swoje dobre i złe strony. Dobre, to szereg przeczytanych książek i pism - tych wcześniej zaczętych, nieskończonych i odłożonych z braku czasu, parę obejrzanych filmów DVD, uprzednio czekających w kolejce z tego samego powodu, co książki oraz powylegiwanie się w łóżku bez wyrzutów sumienia ;) Złe - to oprócz pakietu objawów chorobowych, osłabione zmysły smaku i węchu i w związku z tym niechęć do kucharzenia i smakowania. Na szczęście doszłam już do siebie na tyle, że wizja stania przy patelni nie wywołuje dreszczy i chęci natychmiastowego zakopania się pod kocem i nieśmiało zaczęłam od lekkiego dania - słodkich placuszków owsianych.
Pamiętacie Miasteczko Twin Peaks? Mała posępna miejscowość, gdzieś w północnych Stanach, wiecznie pochmurna i spowita mgłą, nad którą górowały majestatyczne jedlice Douglasa i bliźniacze szczyty, od których wzięła się jej nazwa, jedna z wielu takich miejscowości, gdzie każdy zna każdego i gdzie toczy się życie w ustalonym od wieków porządku. Pewnego razu miasteczkiem wstrząsnęła wiadomość o śmierci dziewczyny – uczennicy miejscowej szkoły średniej – Laury Palmer, zamordowanej w niewyjaśnionych okolicznościach. Wiele różnych poszlak, potencjalnych podejrzanych, a także bardzo podobne, niewyjaśnione morderstwo, które zdarzyło się w okolicy kilka lat wcześniej, sprawiło, że do Twin Peaks został wydelegowany młody, ambitny agent FBI Dale Cooper, z zadaniem rozwikłania zagadki z pomocą miejscowych władz. Od początku agent Cooper był zafascynowany okolicą („Pierwszy raz w życiu widzę tyle drzew” ;)) i jej mieszkańcami, którzy tworzyli kalejdoskop osobliwych postaci i z których każdy skrywał jakąś mroczną tajemnicę, a jej odkrycie, jak kolejny klocek układanki, prowadziło do rozwiązania zagadki morderstwa Laury Palmer.
Subskrybuj:
Posty (Atom)