Pamiętacie Miasteczko Twin Peaks? Mała posępna miejscowość, gdzieś w północnych Stanach, wiecznie pochmurna i spowita mgłą, nad którą górowały majestatyczne jedlice Douglasa i bliźniacze szczyty, od których wzięła się jej nazwa, jedna z wielu takich miejscowości, gdzie każdy zna każdego i gdzie toczy się życie w ustalonym od wieków porządku. Pewnego razu miasteczkiem wstrząsnęła wiadomość o śmierci dziewczyny – uczennicy miejscowej szkoły średniej – Laury Palmer, zamordowanej w niewyjaśnionych okolicznościach. Wiele różnych poszlak, potencjalnych podejrzanych, a także bardzo podobne, niewyjaśnione morderstwo, które zdarzyło się w okolicy kilka lat wcześniej, sprawiło, że do Twin Peaks został wydelegowany młody, ambitny agent FBI Dale Cooper, z zadaniem rozwikłania zagadki z pomocą miejscowych władz. Od początku agent Cooper był zafascynowany okolicą („Pierwszy raz w życiu widzę tyle drzew” ;)) i jej mieszkańcami, którzy tworzyli kalejdoskop osobliwych postaci i z których każdy skrywał jakąś mroczną tajemnicę, a jej odkrycie, jak kolejny klocek układanki, prowadziło do rozwiązania zagadki morderstwa Laury Palmer.
Dzisiaj też nie będzie przepisu :) To tydzień szczególnie obfitujący w różne okołokuchenne wydarzenia. Wczoraj obchodziliśmy Światowy Dzień Kota, ale w związku z zamieszaniem z artykułem, oto wpis na ten temat lekko spóźniony ;)
Wielokrotnie wspominałam, że kot jest bardzo ważnym i stałym elementem mojej kuchni. Ba, z czystym sumieniem nadałam jej rangę mojej osobistej kuchennej asystentki :), dlatego ten wpis w całości dedykuję Milce, zwanej też Miećką ;) i wszystkim innym kotom kuchennym.
Bo przede wszystkim każdy kot to smakosz. "Prawdziwe koty jedzą tarty. I podroby. I masło. I wszystko inne, co zostanie na stole, jeśli tylko uznają, że im się uda. Prawdziwe koty słyszą otwieranie drzwi lodówki dwa pomieszczenia dalej", pisał Terry Pratchett i miał całkowitą rację. Kot nigdy, przenigdy nie zje niczego nieświeżego, złej jakości lub najzwyczajniej czegość, w czym w danym momencie nie gustuje. Naszą Milkę często wykorzystujemy w charakterze testera żywności, bo tylko ona swoimi wyostrzonymi jak brzytwa kocimi zmysłami oraz wysublimowanym kocim gustem jest w stanie zręcznie określić stan świeżości i jakości żywości i jest w tym nieomylna. Jeżeli na przykład, na nasze oko wędlina nie zdradza jeszcze żadnych oznak nieświeżości, a kicia wzdrygnie się na podaną jej próbkę i odejdzie majestatycznym krokiem obrażona, to znak, że wędlinę należy spakować i podarować jakiemuś znajomemu pieskowi (któremu i tak wszystko jedno ;)) :)
Milka jest wierną towarzyszką, obserwatorką i asystentką wszystkich kuchennych zajęć. Pilnuje kolejności dodawania składników do ciasta, staranności wykonania kanapek, dokładności mielenia mięsa. Tak, uwielbia asystować przy mieleniu mięsa :) Zanim jeszcze zostanie podłączona maszynka do mielenia, kicia jest już obok, z wzrokiem wbitym w otworki sitka :) Lubi też bakalie. Nie pogardzi rodzynkiem ani kawałkiem suszonej moreli.
Chyba jak każdy koci wielbiciel, mam w domu, oprócz tego najważniejszego i najukochańszego, całą kolekcję innych kotów. Z każdej podróży przywożę przynajmniej jeden koci gadżet. Szczególnie nie mogę oprzeć się foremkom i naczyniom kuchennym z motywem kota ;) Mój ulubiony kubek do mleka w czarne koty przywiozłam z Anglii, a miseczka przyjechała ze mną aż z Indonezji. Kocimi prezentami obdarowują mnie też nieustannie przyjaciele.
Ktoś kiedyś stwierdził, że podstawą sukcesów i udanych wypieków w kuchni jest kot ;) Bo czy to naprawdę może być tylko przypadek, że za tak wieloma kucharzącymi blogowiczami stoi jakiś kot? Ja tam nie wierzę w przypadki ;)
Na koniec wrzucam jeszcze jedną z moich ulubionych fotek Milki w pudle - po maszynce do mięsa oczywiście ;)
Mam dla Was niespodziankę :) Właściwie dla mnie to też była niespodzianka, tyle że wiedziałam o niej dużo wcześniej ;) Część z Was już wie, że w najnowszym, marcowym wydaniu Olivii ukazał się artykuł o blogach kulinarnych Ptasi, Mirabbelki i moim. Jeżeli macie ochotę trochę lepiej nas poznać, zapraszam do sięgnięcia po gazetkę :)
Bardzo bardzo mi miło, że dzięki artykułowi miałam okazję poznać Ptasię i wystąpić wraz z nią w niezwykle sympatycznej, kuchennej sesji zdjęciowej :) Jednocześnie żałuję, że nie spotkałyśmy Mirabbelki i mam nadzieję, że kiedyś jeszcze będziemy miały taką okazję.
Dziękuję za wszystkie gratulacje i miłe słowa!!! :)
Jeżeli mieliście okazję przez jakiś czas mieszkać w Wielkiej Brytanii, na pewno pamiętacie niepowtarzalny gdziekolwiek indziej klimat tamtego miejsca. Nie piszę tylko o pogodzie, ale o całokształcie brytyjskości. Legendarne już osobliwości, które po pierwszym zetknięciu wprawiają każdego obcokrajowca w zdumienie, jak podwójne krany, osobno z gorącą i zimną wodą, ruch lewostronny, otwierane przesuwnie do góry okna, których za nic nie można umyć od zewnątrz, ciężkie i obfite śniadania z jajkami sadzonymi, kiełbaskami i pieczarkami z wody w roli głównej, czy alkohol w pubach sprzedawany tylko do godziny 23.00, ale także konserwatywne poglądy i zasady, które naszym fantazyjnym, słowiańskim duszom trudno przyjąć i zaakceptować :)
Uwaga - autoplagiat! ;))) Autoplagiat dlatego, że prezentowałam już kiedyś ten przepis w Galerii Potraw. Wątek dawno temu został zarchiwizowany, a ja nadal uważam, że to jedna z najsmaczniejszych i najwdzięczniejszych wersji makaronu z mięsem. Do tego idealna na taką porę roku jak teraz, kiedy wieje i mrozi. Dlatego po raz kolejny przyrządziłam ją na obiad i dlatego postanowiłam przypomnieć przepis na blogu. Bo czy jest ktoś kto oprze się małej, pachnącej ziołami mięsnej kuleczce w sosie pomidorowym, w towarzystwie sprężystego makaronu? :) Wegetarianie pewnie zaraz podniosą głos ;) W każdym razie ja się oprzeć nie potrafię i zazdroszczę samej sobie, przyprawiając swoją miskę gorącego makaronu z pulpecikami solidną garścią świeżej bazylii i parmezanu, zanim jeszcze zasiądę z nią do stołu :)
To właściwie suplement do ostatniego wpisu, ponieważ przepis na ciasto jest taki sam, jak w przypadku róż karnawałowych. To bardzo wygodne, bo "za jednym bałaganem" można usmażyć cały komplet karnawałowych ciasteczek :)
Mamy karnawał - poza balami, zabawami, imprezkami, prywatkami, hulankami i swawolami - czas pączków, faworków, oponek, obwarzanek i róż karnawałowych! Przyznam, że chociaż faworki muszą obowiązkowo pojawić się w moim domu w czasie karnawału przynajmniej raz, róże robiłam w tym roku po raz pierwszy w życiu. Okazały się niewiele bardziej pracochłonne od faworków, a o wiele bardziej dekoracyjne! :) Przepięknie prezentują się w szkle lub na płaskiej, białej paterze i zanim wszystkie zostały schrupane, cieszyły oko i były wspaniałą, jadalną, zimową dekoracją stołu.
Zanim zabrałam się za produkcję róż, przewertowałam masę przepisów i znalazłam bardzo różne wersje. W części przepisów ciasto zawierało stopione masło, w innych słodką tłustą śmietankę, w jeszcze innych proszek do pieczenia (!?) i dodatki smakowe, jak np. skórkę pomarańczową lub cytrynową. Jako zupełnie początkująca w temacie róż karnawałowych, na dobry początek postanowiłam wykorzystać stary, dobry, wypróbowany i najprostszy przepis na ciasto faworkowe z Kuchni Polskiej (przy okazji za jednym zamachem wysmażając też talerz chrustów ;)). Wyszły bardzo dobre - delikatne i kruche, a przy tym nie traciły kształtu i nie rozklejały się podczas smażenia.
zostanie nam po latach herbaty szklanka wiernej
i nieraz się w piernatach pomyśli w porze nocnej
ha, trudno, lecz herbata, herbaty szklanka mocnej
Dopóki Ciebie, Ciebie nam pić
Póty jak w niebie, jak w niebie nam żyć
Herbatko, Herbatko, Herbatko...
Po wakacjach i moich kulinarnych relacjach z Indonezji, obiecałam opowiedzieć jeszcze o wizycie na polach herbacianych. Niestety późnym latem i jesienią wpadłam w wir owocowo-warzywnych przetworów, dań i wypieków, bo żal było przegapić te wszystkie sezonowe skarby z ogrodu i tak moja herbaciana opowieść odsuwała się w czasie. Ale dobrze się stało, bo to przecież właśnie zimą nie ma nic przyjemniejszego niż zaszyć się z ciepłym kocykiem, dobrą książką lub ulubioną płytą i koniecznie z kubkiem gorącej herbaty.
Herbata to mój podstawowy i ulubiony napój w ciągu całego roku. Kawę piję co najwyżej raz dziennie, deserowo lub do słodkiej drożdżówki na drugie śniadanie i to koniecznie z mlekiem (w zasadzie z jego przewagą ;)), soki, wodę, latem colę - tak, ale to herbatki nie odmówię nigdy i nigdzie :) Dlatego moim wielkim marzeniem było zobaczenie na własne oczy zielonych pól herbacianych.
W Indonezji nie trzeba szczególnego szczęścia lub specjalnej, zaplanowanej wyprawy, aby zobaczyć herbaciane wzgórza i tarasy. Sprzyjający klimat sprawia, że herbata rośnie na wszystkich indonezyjskich wyspach i prawie całych ich obszarach. Wystarczy wyjechać taksówką, angkotem (miejskim busikiem) lub pociągiem kawałek za miasto, a na pewno prędzej czy później trafi się na rozciągające się najczęściej długie kilometry herbaciane pola. Najpiękniejsze, tarasowe plantacje herbaty znajdują się na Bali i bardzo żałuję, że nie miałam czasu obejrzeć ich z bliska. Zwiedziłam za to jedną z plantacji na Jawie, otaczającą miasteczko Ciater, którego drugą atrakcją są gorące źródła. Nad polami herbacianymi niestety nie unosi się słodki herbaciany zapach, tak jak to sobie wyobrażałam wcześniej :) Herbata, kiedy jeszcze znajduje się na krzaczku właściwie nie pachnie wcale. Dopiero wysuszone na słońcu młode, wyselekcjonowane listki wydobywają z siebie woń, którą znamy, kiedy parzymy w czajniczku lub szklance ulubiony bursztynowy napój. Zanim listki trafią do torebek i opakowań, a potem do naszych szklanek i kubków, ich zbiór okupiony jest ciężką i żmudną pracą wielu ludzi. Już samo wdrapanie się na rozciągające się na stromych wzgórzach pola w 40-stopniowym upale było dla mniej katorżniczą próbą. Wędrowanie wśród herbacianych krzaczków również wcale nie było tak przyjemne, jak mogłoby się wydawać, bo ku mojemu zdumieniu delikatne na pozór listki wcale nie były miękkie i delikatne, ale sztywne, ostre i błyszczące, a w dodatku rosły na mocnych, ostrych i rozgałęzionych krzakach, które niemiłosiernie drapały i kaleczyły łydki. Pracujący przy zbiorze herbaty ludzie nie bez przyczyny okryci są od stóp do głów, noszą wysokie buty i często nawet rękawiczki, chroniące przed skaleczeniami, co z drugiej strony na pewno nie ułatwia im wielogodzinnej pracy w tropikalnym upale.
W Indonezji pije się dużo herbaty różnego rodzaju. Od czarnej i zielonej, do herbaty z dodatkami - najczęściej jaśminowej i imbirowej. Powszechnie dostępna jest też bardzo smaczna herbata waniliowa i hibiskus. Wpływy hinduskie sprawiły, ze popularne są tez napoje herbaciane podobne do indyjskiej czaj masala - bardzo słodkie, zawiesiste i korzenne. Przy infekcjach gardła ratuję się teraz indonezyjską herbatką imbirową, a na co dzień popijam herbatę zieloną, którą kupiłam w ilościach hurtowych przy odwiedzonej plantacji w Ciater. Z samej wizyty zapamiętam bardzo sympatycznych ludzi, którzy mimo bariery językowej i naszej niezapowiedzianej wizyty byli niezwykle przyjaźni, chętnie pozowali do zdjęć i pokazali nam część swojej pracy, dla której mam teraz dużo więcej pokory i pamiętam o tym zaparzając kolejny kubek ulubionego, aromatycznego napoju.
Subskrybuj:
Posty (Atom)