Mogę się oszukiwać, że to jeszcze lato, że być może będzie jeszcze bardzo ciepło i słonecznie, ale kiedy codziennie przybywają do domu nowe, pełne kosze śliwek, których nie nadążamy przerabiać, a pod śliwą w ogrodzie wciąż jest fioletowo od spadających dojrzałych owoców, to nieodmienny znak, że zaczyna się jesień. Bo śliwka to dla mnie symbol odchodzącego lata. Nie cieszę się z tego tak bardzo, bo jestem ciepło- i światłolubna i przerażają mnie jesienne chłody, wiatry, słota i dni bez promienia słońca. Z drugiej strony to czas świętowania urodzin moich i dużej grupy moich przyjaciół, czas powakacyjnych spotkań, kasztanów, kolorowych liści, pejzaży niczym z impresjonistycznych obrazów, a w kuchni pora szarlotek, pieczonych jabłek i śliwek, śliwek, śliwek...
To dla mnie nowość. Nazwa obijała mi się czasem o uszy, wspominała ją w swoich opowieściach babcia, ale nigdy wcześniej nie spotkałam się z nią osobiście, nie próbowałam, ani nawet nie bardzo wiedziałam jakiego typu warzywem jest. Tego roku postanowiliśmy zapoznać się bliżej z tym prawie całkiem zapomnianym warzywem i eksperymentalnie wysialiśmy wiosną w ogrodzie. I oto jest - przedstawiam Wam skorzonerę :)
Pewnie jak większość kulinarnych blogowiczów, mam nawyk studiowania wszystkich napotkanych przepisów kulinarnych. Książki, czasopisma kulinarne, gazety z rubrykami kulinarnymi, serie kolekcjonerskie - wszystko co wpadnie mi w ręce a dotyczy przygotowywania dań i wypieków, niekontrolowanym niemal odruchem wchłaniam i studiuję. Już od dawna nie jest mi obojętne co jem i z czego przygotowuję jedzenie dla innych i już na podstawie przepisu przesiewam potrawy z podejrzanymi proporcjami składników, za dużą ilością cukru bądź tłuszczu, sztucznymi dodatkami, które staram się w swojej kuchni wyeliminować do zera (choć wcale nie jest to łatwe! ;))
Na koniec kulinarnych opowieści z Indonezji postanowiłam zostawić słodkości. Deserowa część indonezyjskiej kuchni okazała się tak samo zaskakująca i egzotyczna, jak wszystko inne związane z tym regionem. Spodziewałam się przeraźliwie słodkich, ulepkowatych deserów, ociekających cukrowymi syropami lub miodem, mając na uwadze arabskie inklinacje kulturowe większości mieszkańców Indonezji, szczególnie na Jawie i mając w pamięci tureckie bądź egipskie baklawy, chałwy, kadaify itp. A tymczasem większość jawajskich deserów wcale nie była przesadnie słodka! Powiedziałabym nawet, że była mało słodka. Wcale mi to nie przeszkadzało, bo desery indonezyjskie są tak kolorowe i dekoracyjne, że już sam ich widok sprawiał przyjemność dla zmysłów :)
Gdybym miała wybierać ulubione letnie warzywo, to obok fasolki szparagowej byłaby to cukinia. Cukinia ma tą przewagę, że owocuje całe lato, aż do początków jesieni i pierwsze malutkie i najpyszniejsze cukinki, zrywane na początku lipca, to tylko preludium do cukiniowego festiwalu kończącego się dopiero z końcem września. Właściwie sezon cukiniowy zaczyna się jeszcze wcześniej – od jej kwitnienia. Smażone w lekkim cieście naleśnikowym lub nadziewane mięsem albo warzywami kwiaty cukinii, to rarytasy drogich restauracji, które małym nakładem sił i środków można przygotować w domu. Jeżeli nie próbowaliście jeszcze, to polecam bardzo.
W tym roku ominęło mnie parę letnich hitów z ogrodu, którymi można cieszyć jedynie parę tygodni w sezonie. Przed wyjazdem nie zdążyłam najeść się truskawek i poziomek, zielony groszek, który tak lubię na surowo, prosto ze strączka, w czasie mojej nieobecności dojrzał, zestarzał się i zsechł, skończyły się też jagody kamczackie, a ja nie zdążyłam upiec jagodzianek :( Wiem, wiem, coś za coś i nie można mieć wszystkiego, nie powinnam narzekać, ale apetyt na jagodzianki mnie nie opuścił, nawet pomimo marnego sezonu jagodowego w mojej okolicy.
Kontynuuję kulinarną relację z Indonezji, przechodząc od owoców do czegoś konkretniejszego :) Tak jak całą Indonezję, tak jedzenie tam można określić jednym słowem - różnorodność. Bogactwo regionów, kultur, wpływów kolonizatorów i ludności osiedlającej się na tamtych terenach w ciągu wielu wieków, w końcu dodając naturalne zasoby archipelagu, utworzyło mozaikę smaków i tradycji kulinarnych, których nie sposób poznać i zgłębić w ciągu kilku tygodni. Opowiem Wam tylko o tych których zdążyłam posmakować.
Jeżeli ktoś nie ma odwagi próbować lokalnej kuchni, w Indonezji spokojnie można przeżyć, żywiąc się tylko świeżymi owocami. Wybór rodzajów i gatunków jest tak duży, ze naprawdę może przyprawić o zawrót głowy! Sama nie zdążyłam spróbować wszystkiego, bo jak to zrobić, kiedy samych gatunków bananów jest przynajmniej sześć :) Poza owocami, które występują również u nas (maliny i truskawki owocują tam cały rok!) i takimi, które są sprowadzane i tym samym znajome, w Indonezji znalazłam parę takich, które widziałam i próbowałam po raz pierwszy w życiu. Ale zacznijmy od początku. Znane nam ananasy, w Indonezji występują powszechnie, tak samo jak arbuzy i melony, są niewielkie, ale bardzo słodkie i pyszne. Ale najbardziej zachwyciła mnie ich obróbka! :) Sprzedawane są na ulicach, już obrane, z fantazyjnie powycinanymi oczkami. Ten dekoracyjny sposób podania zamierzam wykorzystać kiedyś w domu, bo taki ananasek wygląda naprawdę ładnie i ciekawie :)
Witam po (długiej) przerwie :) Tak strasznie trudno pozbierać się po powrocie. Już sam koniec urlopu jest przykrym faktem, szczególnie, kiedy wraca się do pracy prosto z raju! :) Oj bardzo, ale to bardzo nie chciało mi się stamtąd wracać. Jednak trochę stęskniłam się za blogowaniem i paroma innymi rzeczami i tylko to powstrzymało mnie przed założeniem własnej planacji bananów lub oddaniem się innemu, równie intratnemu zajęciu i pozostaniem w Indonezji na zawsze ;) Tak, to była wspaniała wyprawa, pełna wrażeń, zachwytów i spełnionych marzeń. Tak jak sobie wymarzyłam, zwiedziłam plantacje herbaty, pola ryżowe, jeden z wulkanów, gorące źródła i dotarłam na rajską wyspę Bali.
Subskrybuj:
Posty (Atom)