Tak, jestem uzależniona od blogów kulinarnych! Uwielbiam wprost surfowanie po kulinarnej strefie internetu. Odkąd założyłam własną stronę, ten nałóg się pogłębia. Oprócz znajomych blogów, które odwiedzam prawie codziennie, bardzo lubię wyszukiwać całkiem nowe, poprzez linki i wyszukiwarki, a prawdziwą radochę mam wtedy, kiedy znajdę kolejnego bloga z tych, które lubię najbardziej - z dobrymi zdjęciami, ciekawymi i prostymi przepisami oraz stylem pisania, którym autor zjednuje mnie od pierwszego przeczytanego posta i sprawia, że ma pewno będę tam wracać już zawsze. Oczywiście oprócz czystej przyjemności z oglądania i czytania relacji z twórczości kulinarnej innych osób, większość takich odwiedzin to dla mnie nowa inspiracja i niewyczerpane źródło przepisów, które mam ochotę wypróbować natychmiast.
Jedną z moich przyjaciółek los rzucił, zupełnie niespodziewanie, na kilka miesięcy na Daleki Wschód - do Indonezji. Pomyślałyśmy, że warto wykorzystać taką okazję i rozpocząć kulinarną korespondencję z perspektywy turysty i troszeczkę już tubylca. Zdradzę po cichu już teraz, że i ja niedługo dołączę do uczestników indonezyjskiej wyprawy, więc dla mnie to przedsmak wielkiej podróży, a dla Was, mam nadzieję - interesująca wycieczka po smakach i zapachach tamtej egzotycznej części świata :) Tak więc oddaję głos Kasi:
Od prawie miesiąca mieszkam w Indonezji w mieście Bandung (centralna Jawa). Dzięki uprzejmości Komarki (ukłony i różne wyrazy :)) będę miała okazję podzielić się obserwacjami z kulinarnego poletka.
Indonezja to raj dla smakoszy. Po pierwsze – ceny są tu bardzo, bardzo niskie, więc nawet posiłek w dobrej klasy restauracji nie zrujnuje budżetu. Po drugie – punktów serwujących najprzeróżniejsze dania jest tu mnóstwo. Poczynając od malutkich wózków których sprzedawcy od wczesnego świtu do nocy zachwalają głośno wszelakie przekąski – smażone w głębokim tłuszczu: banany – pisang goreng, tofu z warzywami – tahu isi, tempeh – placki z sojowych ziaren smażone w cieście, czy sztandarowe dania indonezyjskie – nasi goreng (nasi=ryż, goreng=smażony), mie goreng (smażony makaron z różnymi dodatkami) oraz mie baso (rosół z makaronem i mięsnymi pulpetami). Poprzez niewielkie punkty gastronomiczne, najczęściej pod gołym niebem, w których warunki sanitarne są, delikatnie mówiąc spartańskie, aż po pięknie urządzone restauracje, często położone za miastem, bardziej przypominające ekskluzywne kurorty. Po trzecie – indonezyjska kuchnia jest bogata w smaki i zapachy, kolory, zaskakujące nieraz połączenia różnych składników. Zapraszam do odkrywania jej razem ze mną.
Stragany z jedzeniem są dosłownie wszędzie. Tutaj widać punkt sprzedaży kukurydzy pieczonej na żarze – przekąski popularnej szczególnie za miastem, często sprzedawanej wraz z gotowanymi strąkami soi, następnie pani sprzedająca akan bakar – słodkie ryżowe placki – spotkana przeze mnie na parkingu nad wulkanem Tangkuban Prahu, wózek z mie baso i różnymi dodatkami oraz niewielki bar z wystawionymi na sprzedaż smażonymi smakołykami.
Punkt ze smażeniną wszelaką, od lewej: tahu isi, bala bala – placki z kapusty i marchewki zlepionej naleśnikopodobnym ciastem, pisang goreng – do smażenia używa się tu specjalnej odmiany bananów, jak mi wytłumaczono, nie wszystkie się nadają, krupok – czyli chrupek z tapiokowej mąki i ubi goreng – smażone plastry kassawy. Wszystkie te przekąski serwuje się z sambalem – ostrym sosem oraz zagryza małymi, piekielnie ostrymi papryczkami chili.
Restauracja w stylu sunda położona na wsi za Bandung. Na zdjęciu widać zarówno część urządzoną w stylu zachodnim, jak i tradycyjne szałasy w których siedzi się na ziemi i je z naczyń postawionych wprost na podłodze lub na niskim stole. Je się najczęściej rękami, co mi sprawia spore trudności, mimo iż wydaje się być takie naturalne. Po prostu odczuwam wewnętrzny opór przed jedzeniem w ten sposób w pięknej restauracji – ale walczę z nim!
Na zdjęciu kilka potraw z tego miejsca. W liściach bananowca zawinięty jest ryż gotowany na parze, w misce – sayuran asem – warzywna, kwaskowata zupa z orzeszkami ziemnymi, ikan bakar – grillowania ryba, zielone na półmisku – kangkung – dość pikantnie przyprawione liście wodnej lilii (wszyscy mówią, że po niej chce się spać – i coś w tym jest), lotek – indonezyjska sałatka z sosem fistaszkowym i w końcu coś co wygląda jak groszek, ale nim nie jest – leunca – mi nie smakowało specjalnie, gorzkawe. Mimo to lunch był naprawdę udany!
Tak jak bez bazylii, nie wyobrażam sobie też lata bez mięty. Odkąd tylko pojawi się w ogrodzie wczesną wiosną, do późnej jesieni, przynajmniej jedną jej świeżą gałązkę mam zawsze w kuchni. Nie muszę specjalnie zachwalać herbatki ze świeżych liści mięty dla przyjemności samego aromatu, dla orzeźwienia w upalne dni albo kiedy żołądek powie "nie" kolejnemu eksperymentowi kulinarnemu ;) Same miętowe liście dodaję do sałatek, twarożku na słono i na słodko, deserów. I jak każdy chyba kulinarny blogowicz, doceniam też walory estetyczne mięty. Aksamitny, soczyście zielony listek jest w stanie ożywić nawet najbardziej mdłą i "niewyględną" potrawę oraz stać się prawdziwą ozdobą eleganckiego deseru.
Sezon rabarbarowy w pełni. Od paru tygodni wszędzie widzę rabarbar - wszędzie, to znaczy na kulinarnych blogach i galeriach, krótko mówiąc - w internecie. W realu, czyli w moich okolicznych sklepach i targach, łatwiej znaleźć egzotyczne owoce z końca świata niż nasz rodzimy rabarbar :( Nie wiem, czy w tym roku nie obrodził na tych terenach, czy po prostu został zapomniany lub zignorowany przed zaopatrzeniowców, ale jestem niepocieszona, tym bardziej, że pomysłów na jego wykorzystanie miałam pełną głowę, a w ogrodzie tylko jeden marny krzaczek.
Kolejne śródtygodniowe święto i kolejna okazja, by podelektować się niespiesznym i trochę innym niż zwykle śniadaniem :) Ale głównym pretekstem było to, że w końcu pojawiły się smaczne, krajowe pomidory, smakujące jak pomidory, w przeciwieństwie do okropnych bezsmakowych pseudopomidorów, które nie widziały słońca i które zalegały na sklepowych półkach jeszcze miesiąc temu. Do tego chrupiące rzodkiewki prosto z ogrodowej grządki i pachnący szczypiorek. Tak, postanowiłam uraczyć się wiosennymi witaminami :) Jak wiadomo, witaminy nie wymagają szczególnej obróbki. Za to można je podać w efektowny sposób, a po takim śniadanku humor na cały dzień gwarantowany :)
Panna cotta to jeden z tych deserów, którego przygotowanie zajmuje chwilkę, a osiągnięty efekt jest w stanie zadowolić nawet najbardziej wybrednego gościa. A takie desery lubię najbardziej :) Nie będę kwestionować faktu, że najlepsza włoska panna cotta robiona jest z tłustej, kremowej śmietanki z dodatkiem wanilii (przecież nawet w tłumaczeniu "panna cotta" to gotowana śmietanka), ale tym razem postanowiłam wypróbować czegoś innego. A wszystko przez ostatni prawdziwie letni, ciepły weekend :) Tak, można już powiedzieć, że lato zbliża się dużymi krokami. A wraz z nim wakacje, lekkie ciuszki, urlop, morze, plaża, bikini... Uznałam, że to najlepszy moment, żeby śmietankową panna cottę zamienić na jej dietetyczną wersję z mleka i maślanki :)
Zupa z łąki :) I wcale nie mówię tego w przenośni. Mam to szczęście mieszkać w miejscu, gdzie są jeszcze wspaniałe łąki i wąwozy z dala od dróg i osiedli, pośród których każdej wiosny rośnie piękny, zdrowy soczysty szczaw. Zupa z niego, to moja ulubiona zupa kiedyś (łącznie z owocową ;)), kiedy byłam raczej niejadkiem, szczególnie zupowym i jedna z ulubionych obecnie. Jej smak nigdy się nie nudzi i zachowuje swój urok, bo jemy ją tylko wiosną - z młodziutkiego szczawiu prosto z łąki. Wekowanie i mrożenie szczawiu nie zdały egzaminu w mojej kuchni. Szczawiowa to zupa wiosenna i kropka. I koniecznie z dodatkiem paru listków młodziutkiej pokrzywy...
Nie, nie wyprodukowałam oranżady domowym sposobem ;) Na fali wspomnień o paluchach i czasach podstawówki, dla zabawy postanowiłam zbadać lokalny rynek napojów gazowanych w poszukiwaniu dawnych smaków :)) Oranżady w dużych plastikowych butlach odpadały od razu, ale w końcu natknęłam się na oryginalną butelkę z kapslem, w skrzynkach, z kolorową zawartością (były żółte i różowo-czerwone) i etykietką - "Upss. Oranzada, napój o smaku owocowym" :) Chociaż producent nie pozostawił cienia wątpliwości, że z naturalnym sokiem owocowym napój nie ma nic wspólnego ("aromaty identyczne z naturalnymi, barwniki syntetyczne, konserwowany chemicznie"), nie mogłam się oprzeć, zaryzykowałam własnym zdrowiem i kupiłam w ramach eksperymentu i próby oceny pracy chemików ;)
Zapach udało się chemikom odtworzyć na medal - słodki, landrynkowy, jak w oranżadzie sprzed lat :) Ze smakiem było już gorzej... Mdły, mało zdecydowany, a przede wszystkim mało owocowy (ale to akurat nie powinno dziwić po uprzednim przeczytaniu etykietki ;)) Ale najbardziej zawiodłam się tym, że napój nie był prawie wcale gazowany! Zanim zdążyłam przelać "oranżadę" do szklanki, gaz ulotnił się w jednej sekundzie i pozostała już tylko farbowana woda o landrynkowym zapachu. Nie wiem dlaczego producent oszczędza na dwutlenku węgla, ale pamiętam, że dawna oranżada była gazowana tak, że szczypało w podniebienie i gaz utrzymywał się dużo dłużej niż tylko w sekundę po otwarciu butelki. Wniosek jest taki, ze to se ne vrati i pozostaje zachować w pamięci smak legendarnej oranzady z czasów dzieciństwa, a paluchy popijać kawą z mlekiem lub jogurtem ;)
Oranzady Upsss ZDECYDOWANIE NIE POLECAM, a umieszczam tu tylko jako żart :) Bo przynajmniej udało chemikom się uzyskać ładny kolor i miałam dobrą zabawę przy fotografowaniu ;)
Kolejny smak mojego dzieciństwa :) Pamiętam jak w podstawówce wracając po lekcjach do domu, z koleżankami zachodziłyśmy zawsze do piekarni koło szkoły po okrągłą drożdżówkę z serem lub paluchy z makiem. Obok, w spożywczaku kupowałyśmy do tego oranżadę (ja koniecznie różową :)) lub jogurt owocowy w kwadratowych pudełkach i nic nam więcej do szczęścia nie było potrzebne :) Smak tego wyrafinowanego zestawu śniadaniowego ;) pamiętam do dziś, a piekarnia nadal istnieje i choć zmienili się właściciele i profil zakładu na bardziej cukierniczy, to wciąż można tam kupić najlepsze drożdżówki i pączki w mieście. Tylko żal, że nie ma już paluchów z makiem...
Bazylia to zioło, które mam w swojej kuchni świeże i zielone przez cały rok. Bazyliowe ziarenka wysiewam na przełomie marca i kwietnia, mniej więcej po miesiącu, kiedy pojawią się na malutkich gałązkach dwie pary listków, pikuję, a potem wyrośnięte krzaczki przesadzam, częściowo do doniczek do kuchni, częściowo bezpośrednio do gruntu w ogrodzie. Często wychodzi mi z tego mała bazyliowa plantacja ;) , ale dzięki temu przez całe lato zajadam się bazyliowym pesto własnej roboty, które uwielbiam.
Wystawne śniadania nie są moją mocną stroną. Czasami chciałabym upichcić coś specjalnego rano, ale moja natura zawsze wygrywa :/ Jestem sową, stworzeniem nocnym - najlepiej myśli mi się wieczorem i w nocy, wtedy mam najwięcej pomysłów i największą przytomność umysłu. Mogę siedzieć do późnych godzin, ale rano oddałabym wszystko za dodatkową minutę snu. Dlatego w przypadku śniadań dobre chęci swoją drogą, a i tak zwykle kończy się na kanapkach, płatkach lub jajecznicy :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)