Po przystawce i pierwszym daniu pora na danie główne. Polski obiad nie może obyć się bez soczystego pieczystego, marynowanego uprzednio w aromatycznej zalewie lub bejcy. Choć Kurpianką nie jestem, wybrałam danie właśnie z tego regionu Polski, bo urzekła mnie jego forma :) Niestety nie znam dokładnej historii powstania dania, ale wyobrażam sobie, że całe pokolenia kurpiowskich dziewczyn przyrządzało je z czułością dla swoich mężczyzn, trafiając tym samym nie tylko przez żołądek, ale i przez oczy prosto do serca :)
Nie lubię flaków :) Ani wołowych, ani wieprzowych, ani drobiowych, ani zamojskich ani nawet tych po warszawsku. Obok wątróbki i wszystkich innych podrobów, przyrządzonych w mniej lub bardziej zawoalowanej formie, to jedno z nielicznych dań, do których nie mogę się przekonać. Zarzuciłam już nawet próby "polubienia" ich, bo kiedy czegoś nie lubi się od urodzenia, należy się chyba z tym faktem w końcu pogodzić :) Na szczęście kuchnia polska jest tak bogata i pomysłowa, że wcale nie muszę obejść się smakiem. Wystarczy, że ugotuję sobie pyszne flaczki jarskie :)
Z pomarańczowego festiwalu z dynią w roli głównej, płynnie przechodzę w tydzień kuchni polskiej :) To kolejny z tych corocznych festiwali, obok których nie mogę przejść obojętnie, ponieważ jest to wspaniały pretekst, żeby przy rodzimej kuchni zatrzymać się trochę dłużej. Bo tak to już jest, że coraz większa dostępność egzotycznych składników, przypraw i przepisów kusi tak bardzo i zachęca do kosztowania coraz to innych kuchni świata, że często zapominamy, że mniej więcej podobna ilość nieodkrytych smaków, kryje się wciąż jeszcze w naszej własnej historii kulinarnej. Dlatego przy okazji corocznej akcji pod patronatem serwisu zPierwszegoTloczenia.pl Gotujemy po polsku! której przewodniczą, jak zawsze niezmordowani tropiciele smaków - Irena i Andrzej, postanowiłam zabawić się w kulinarnego archeologa i odkopać parę starych, mniej starych i bardzo bardzo starych przepisów z kuchni polskiej, wypróbować je i zaprosić Was w tym tygodniu na polski obiad :)
Wybrawszy wyborny gatunek żółtej zupełnie dyni, obrać ją ze skóry, wybrać ze środka pestki i tak zwany miękisz, czyli włókno, pokrajać na kwadratowe kawałki wielkości cala, włożyć w rondel, mocno upychając, przykryć pokrywą i dusić godzinę na wolnym ogniu, często mieszając, aby się nie przypaliła, bo choć puszcza z siebie wiele soku, ten się jednak wydusi w ciągu godziny...
Tak, w mojej przygodzie z dynią brakowało jeszcze tylko przetworów, które zapakowane w szklane (żałuję bardzo, że niestety nie mam możliwości, zgodnie z przepisem, chować marmolady w kamiennych słojach :)) słoiki, swoim energetyzującym kolorem rozświetliłyby półki z zimowymi zapasami. Pani Ćwierczakiewiczowa przekonała mnie do dyniowej marmolady z dodatkiem cytryny i imbiru, którą określiła jako "naśladującą morelową" (dyniowa przebrana za morelową? ;)) :) Rozumiem, że dawniej, w mniej zamożnych mieszczańskich kuchniach dynia była tańsza i prawdopodobnie łatwiej dostępna niż morele i w ten sposób można było trochę oszukać podniebienie, ale uważam, że dynia nie musi już nic udawać, bo sama zasługuje na równorzędne poważanie. I założę się, że uszczęśliwienie bliskiej osoby słoiczkiem TAKIEJ marmolady może być bardzo miłym gestem :) Swoją drogą, dodanie do dyni jakiejś części prawdziwych moreli z pewnością wzbogaciłoby smak.
Subskrybuj:
Posty (Atom)