Kochani,
wszystkim Wam, którzy zaglądacie tu regularnie, często, czasami, z przypadku lub od święta, chciałabym życzyć pięknych, beztroskich, pełnych radości, ciepła i spokoju świąt Bożego Narodzenia i szczęśliwego Nowego Roku. Delektujcie się do woli najwspanialszymi na świecie, naszymi polskimi daniami wigilijnymi i świątecznymi, bo następne takie zdarzą się dopiero za rok :)
Wesołych świąt!
Do świąt zostały już tylko niecałe trzy dni - przygotowania ruszyły pełną parą, a ja mam dla Was jeszcze jeden typowo świąteczny przepis. Wigilia nie może się obyć bez przynajmniej jednego dania słodkiego. Nie znam zupełnie śląskich makówek, nie podawało się u nas w rodzinie także klusek z makiem ani zupy migdałowej. Na naszym wigilijnym stole za to muszą być zawsze wileńskie śliżyki, pierożki z makiem, ale bywają też łamańce z makiem.
W większości polskich domów przedwigilijny maraton lepienia pierogów już rozpoczęty. Ja swój zaczynam od jutra. Uszka z grzybami do barszczu, tradycyjne pierogi z kapustą i grzybami, pierogi z kaszą gryczaną i serem i na słodko - z makiem, to coroczne pewniaki, bez których nasza uroczysta kolacja nie mogłaby się odbyć. W tym roku dołączą do tego zestawu pierogi pieczone, do podania z grzybowym sosem.
Pierniczkowi spóźnialscy pieką pierniczki w ostatni weekend przed świętami. Słuchając w tej chwili Listy Przebojów pana Marka w radiowej Trójce i czynnie uczestniczących w niej słuchaczy, okazuje się, że jest ich całkiem sporo (i spóźnialskich i słuchaczy ;)) :) Swoje pierniczki upiekłam co prawda trochę wcześniej, bo co roku tak się składa, że zabieram się do nich około 10 grudnia, ale mam dla Was pierniczkową inspirację "last minute".
Trochę inne pierniczki od naszych tradycyjnych polskich, ale tak samo smaczne i pachnące świętami. Bez dodatku mąki, za to napakowane orzechami, kandyzowaną skórką pomarańczy i korzennymi przyprawami. Pieczone na specjalnych opłatkach o różnej wielkości, które w Niemczech i Austrii można kupić pod nazwą Back-Oblaten, ponieważ Elisenlebkuchen pochodzą właśnie z tamtych stron.
Tak jak bez maku, nie wyobrażam sobie Wigilii i świąt Bożego Narodzenia bez orzechów. Hojną ręką pakuję je do makowego nadzienia na makowce, do świątecznego keksa i ciasteczek, ale koniecznie muszą też zdobić mieszkanie, wsypane do wiklinowych koszyków, słojów czy tac, muszą znaleźć się na choince i w świątecznych stroikach. Chyba podświadomie lubię mieć je w zasięgu ręki, bo symbolizują przecież szczęście, witalność, tajemnicę, a orzechy leszczyny to symbol mądrości, a tego w końcu w życiu nigdy za wiele :)
W końcu nie samym gotowaniem blogerka kulinarna żyje, szczególnie przed świętami :)
Dzisiaj wpis z zupełnie innej beczki. Tak innej, że jedyna rzecz, która może łączyć go z kulinariami, to cukierkowy kolor sprzętu, który miałam przyjemność przetestować. Bo dziś nie będzie o gotowaniu, ale o prasowaniu :)
Coś dla prawdziwych czekoladoholików i wielbicieli wedlowskich przysmaków. Przyznaję, że nie dałam rady całemu pucharkowi, ale całkiem przeciętny zjadacz czekolady ze mnie, a do tego deseru potrzeba wytrawnego konesera!
Pojawiają się z początkiem grudnia - najpierw te adwentowe, z czterema świecami, których tradycję przejęliśmy od naszych zachodnich sąsiadów; później jako stroiki-dekoracje stołów i ścian w domu, na końcu - jeden po drugim na drzwiach wejściowych kolejnych sąsiadów - to znak, że święta już za chwilę. Mam na myśli bożonarodzeniowe wieńce, które stają się nieodłącznym elementem zimowych świąt. Najbardziej lubię te naturalne - ze świerkowych gałązek, szyszek, orzechów, pierniczków i suszonych owoców. Dzisiaj mam pomysł na wieniec na świąteczny stół, który nie tylko go udekoruje, ale i poczęstuje gości, bo jest całkiem jadalny.
Lubię powoli budować świąteczny nastrój. Już w połowie listopada zaczynam zaglądać do pojemników z bakaliami, przyprawami korzennymi i foremkami do pierniczków, rozglądam się za nowymi dekoracjami do mieszkania, z niecierpliwością czekam na świąteczne wydania moich ulubionych magazynów kobiecych i wyciągam stopniowo z półek książki kulinarne, aby przejrzeć przepisy. Kiedy zaczynam namiętnie wertować "Nigellę świątecznie" jestem już cała - ciałem i duchem w ferworze świątecznych przygotowań. Od tego roku, jeszcze jedną ulubioną, grudniową książką będzie "Smak świąt" Agnieszki Maciąg.
Listopad minął niepostrzeżenie i już tylko 24 dni dzielą nas od świąt. Ekstrakt waniliowy nabiera mocy już od miesiąca, a na początku grudnia warto poświęcić parę chwil na przygotowanie domowej, kandyzowanej skórki pomarańczowej.
Piątek to jedyny dzień tygodnia, kiedy pozwalam sobie na słodki obiad. Obiad zawsze bez mięsa, najczęściej taki, który jeszcze bardziej umili ulubioną porę tygodnia - beztroską, po pracy, z perspektywą calutkich dwóch wolnych dni. Bo czy może być coś przyjemniejszego od smaków, na samo wspomnienie których uśmiechamy się od dzieciństwa? Dlatego w piątek dozwolone są naleśniki z twarogiem lub konfiturą, pierogi z owocami, makaron na słodko, placuszki na sodzie, racuchy, a nawet gofry! :)
Najbardziej lubię ten rodzaj pieczywa (czy to na drożdżach, czy na zakwasie), który wyrasta, kiedy śpię :) Nie chodzi o rodzaj ciasta, choć długi czas wyrastania ma duży wpływ na jego smak i konsystencję, ale o wystawioną na próbę moją cierpliwość. Mimo, że drożdżowe czy zakwasowe ma zwykle z góry przewidziany czas leżakowania, nigdy nie mogę powstrzymać się od ciągłego zaglądania do miski lub foremki, przekonywania siebie samą, że to na pewno już i w konsekwencji wstawiania do pieczenia niewyrośniętego do końca ciasta lub co gorsza takiego, które przerosło. Ciasto które rośnie nocą ma święty spokój i dokładnie tyle czasu, ile potrzebuje. I święty spokój mam też ja :)
Tak sobie myślę, że skoro Kanada syropem klonowym stoi, dlaczego naszym dobrem narodowym nie może być syrop orzechowy, patrząc na wypełnione po brzegi kosze orzechów laskowych, które zebraliśmy we wrześniu. Do kawy, drinków, naleśników, lodów i innych deserów i ciast - znalazłabym całą listę jego zastosowań. Nie ufam tym sklepowym, w których składzie poza całą tablicą Mendelejewa, ekstrakt z orzechów stanowi pojedynczy procent. Ten domowej roboty jest stuprocentowy, obłędnie pachnący, a jego zrobienie zajmuje niecałą godzinę.
Właściwie to dwa ciasta w jednym - wilgotne, mocno czekoladowe, przełożone warstwą dyniowego sernika. Nie jest to klasyczny tort, ale moim zdaniem świetnie nadaje się do tej roli - eleganckiego, odświętnego ciasta. Ciasta typowo jesiennego, bo nie będę udawać, że to leciutki jak piórko deser - wręcz przeciwnie - tort jest treściwy i kaloryczny, więc lepiej odpuścić sobie pieczenie go wiosną lub latem, ale jestem więcej niż pewna, że zakochacie się w nim w sezonie jesienno-zimowym.
Zapiekanki mają siłę, szczególnie w listopadzie! Zapiekany obiad w tym miesiącu robię częściej niż kiedy indziej. Już sam fakt rozgrzania piekarnika w listopadową pogodę napawa mnie szczęściem (w końcu nie można piec codziennie ciast i drożdżówek ;)), a i jesienne skarby - warzywa korzeniowe, dynie i grzyby, idealnie nadają się do zapiekania i w tej postaci smakują mi najbardziej.
W tamtym roku nie najadłam się rogali. Nie zjadłam ani jednego, bo 11 dzień listopada zastał mnie w dalekiej Tajlandii. Dlatego w tym roku musiałam odbić sobie świętomarcińskie objadanie się z nawiązką ;) Świąteczne rogale świętomarcińskie upiekłam już w sobotę, z czego tylko malutka, degustacyjna część została zjedzona (bo kto oparłby się pachnącemu, jeszcze ciepłemu rogalikowi prosto z pieca!), a reszta zapakowana skrzętnie i zamrożona w oczekiwaniu na świąteczną środę.
O tej porze roku w moim domu pachnie jabłkami. Rozpoczęcie sezonu grzewczego to dla mnie jednocześnie rozpoczęcie sezonu na suszenie jabłek. Tak tak, suszę je na pergaminie położonym bezpośrednio na grzejnikach :) I to nie dlatego, że nie mam elektrycznej suszarki (ta zarezerwowana jest dla grzybów i owoców i warzyw suszonych latem i wczesną jesienią), ale dlatego, że uwielbiam zapach suszących się jabłek, który jak żaden inny odświeżacz powietrza, wypełnia na długie tygodnie całe mieszkanie.
Podobno Kylie Minogue wczoraj wieczorem odpaliła z wielkim hukiem świąteczne iluminacje w Londynie i jego centrum skrzy się już tysiącem bożonarodzeniowych światełek :) U nas to szaleństwo na szczęście zaczyna się trochę później, bo w końcu do świąt jeszcze dużo czasu, ale za to w sam raz, żeby zadbać, by były one bardzo aromatyczne.
Pora mroku, mgieł, strzyg i duchów nadchodzi! Co prawda nie jestem zwolenniczką dosłownego przenoszenia tradycji innych narodów na nasz grunt i wciąż jeszcze drażnią mnie chodzące po domach (o zgrozo!) 1 listopada, owinięte niedbale w części pościeli niezidentyfikowane postaci, ale w końcu i w naszym kraju mamy tradycje obrzędowe w tym temacie (tak tak - ciemno wszędzie, głucho wszędzie... ;)) i nie mam nic przeciwko jesiennym zabawom w mrocznej konwencji. Sama paradowałam parę razy przebrana za bladolicą damę z krypty, długo przed tym, zanim pierwsze dzieci w prześcieradłach pojawiły się na naszych ulicach, bo urodziny mojej przyjaciółki przypadają akurat na początek listopada i z resztą znajomych, mieliśmy zwyczaj przebierania się na jej urodzinowe imprezy w stroje stosowne do pory i okazji ;) Poza tym lubię się bać, lubię horrory, niewyjaśnione zjawiska i opowieści niesamowite. Lubię też dyniowe ciasteczka, a one jakoś szczególnie dobrze wpasowują się w zastane okoliczności przyrody przełomu października i listopada :)
Ostatni październikowy tydzień zaczynam od zupy dyniowej. Dobrze wymyśliła to natura, że dynie królują właśnie o tej porze roku, bo nic tak dobrze nie pobudza zapadających w jesienną drzemkę zmysłów, jak ich energetyzujący kolor. Wśród odkrywanych każdego roku, coraz bardziej wymyślnych dyniowych potraw, zupa to prawdziwe "comfort food" - przygotowuje się ją prosto i szybko, smakuje wszystkim i fantastycznie sprawdza się jako grzałka dla narażonego na pierwsze poważne chłody organizmu. Do tego bardzo łatwo zmodyfikować jej smak. Moja dzisiejsza dyniowa to klasyczny krem, ale w porównaniu z rodzimą, delikatną (niektórzy twierdzą nawet, że trochę mdłą) zupą na bazie ziemniaków, marokańska dyniowa to kalejdoskop smaków.
Ostatnio zostałam obdarowana gigantycznym korzeniem pasternaku. Kiedy pokazałam zdjęcie mojego okazu na facebookowym fanpagu-u, kilku czytelników przyznało, że pasternak w ich okolicy jest zupełnie niedostępny w sprzedaży i co gorsza, nikt o takim warzywie nie słyszał. W pierwszym momencie pomyślałam, że to dziwne, bo w końcu to zwykły pasternak a nie piemonckie trufle, ale zaraz pokajałam się sama przed sobą, że i w mojej kuchni gości zdecydowanie za rzadko. I chociaż staram się jak mogę przywracać do łask, w kuchni i ogrodzie, odmiany warzyw i owoców, które dawno wyszły z mody, to o wysianiu pasternaku na wiosnę udaje mi się skutecznie zapomnieć. Trzymam mocno kciuki, aby wkrótce wrócił na salony, jak jego kolega-celebryta topinambur ;)
Chyba definitywnie skończyła się już ta część jesieni, którą nazywamy polską złotą jesienią, a jej miejsce zajęła na dobre szara i mglista. Kulinarnie też dzielę jesień na dwie części - tę, która zabiera ze sobą jeszcze część lata, z ostatnimi letnimi owocami i warzywami, z ciastami malinowymi, śliwkowymi, morelowymi i gruszkowymi, z daniami pełnymi pysznych jeszcze pomidorów, bakłażanów i grzybów. Letnie zapasy kończą się powoli i za chwilę do kuchni wkroczą dynie, orzechy, owoce suszone, czekolada i cała masa aromatycznych przypraw korzennych. Moim ostatnim wypiekiem tej pierwszej części jesieni jest kruszonkowe ciasto ze śliwkami.
Nie pamiętam takiego roku. Nie pamiętam tylu prawdziwków zebranych za jednym razem, tylu grzybowych uczt kulinarnych, tylu przetworów z najszlachetniejszych darów jesieni i zamrażalki napakowanej po sufit grzybowymi mrożonkami. Trudno było uwierzyć mi w relacje internautów i znajomych, narzekających, że nie ma grzybów, kiedy przynajmniej raz w tygodniu lądował w mojej kuchni kosz wypełniony po brzegi dorodnymi borowikami.
To właściwie uzupełnienie poprzedniego wpisu i przepisu. Galaretka, którą wykorzystałam do zrobienia glazury na sernik i którą dodałam częściowo do jego masy. Ale nie tylko do sernika warto ją robić, bo jest pyszna bez dodatków i jako dodatek do pieczywa, deserów, a nawet serów :) Nie będę wspominać o jej zaletach zdrowotnych, bo powszechnie wiadomo, że przetwory z czarnego bzu pomagają przetrwać najgorsze jesienne pluchy, srogie zimy i epidemie grypy.
Przynajmniej dwa razy przetarłam oczy ze zdumienia, kiedy dziś rano spojrzałam w okno. Całkiem zielona jeszcze trawa pokryta srebrzystym szronem, oszronione szyby samochodów, a termometr z uporem pokazuje temperaturę -2 stopnie C. Jak to!? A gdzie październikowa złota jesień, gdzie ostatnie przyjemne babie lato? Dobrze, że zdążyłam zebrać z ogrodu ciepłolubne zioła i warzywa, bo dziś zastałabym już tylko smętnie zwisające, zbrązowiałe od przemrożenia ziołowe truchła. Nie zgadzam się na taki stan rzeczy, szczególnie, że mam dla Was kilka zaległych przepisów z darami wczesnej jesieni, którą cieszyliśmy się przecież jeszcze przed tygodniem. Jednym z nich jest sernik z owocami czarnego bzu.
Namawiała, namawiała, aż w końcu namówiła ;) Ten wpis powstał w dużej mierze dzięki Ewie, która przypomniała mi o innych zaletach winnej latorośli, która od zawsze dekoracyjnie pnie się po ścianach szopki na drewno przy domu moich dziadków i jesienią uszczęśliwia nas kiściami mocno kwaskowatych, ciemnych winogron. Ewa, specjalistka od kuchni libańskiej, namówiła mnie na wykorzystanie liści tychże winogron i zrobienia z nich czegoś, co u nas nazwalibyśmy gołąbkami, a w krajach śródziemnomorskich i bliskowschodnich znane jest najczęściej jako dolmades. Nie znałam wersji libańskiej, ale z dolmades spotkałam się w Grecji, które serwowano na zimno w charakterze przystawki z nadzieniem mięsnym lub wegetariańskim - z ryżem i dodatkami.
Miniony właśnie weekend to był prawdziwy prezent od natury. Lato pożegnało się w tym roku pięknie, bo nie pamiętam już tak przyjemnej, ciepłej, słonecznej i jeszcze zupełnie letniej soboty jak ta, w ciągu ostatniego miesiąca. Ogród jeszcze soczyście zielony i tylko kwitnące astry, pękate dynie na grządkach, jabłonie oblepione jabłkami i osypujące się gruszki, zdradzają że to wrzesień. Grzechem byłoby siedzenie w domu w taką pogodę, więc przenieśliśmy się na cały dzień pod chmurkę. Zakończyliśmy tegoroczny sezon grillowy obiadem z rusztu, a na deser było ciasto - z jabłkami i gruszkami oczywiście :)
Kiedy we wrześniu jeżdżę na jesienne targi ogrodnicze, aby zaopatrzyć się w jesienne sadzonki do ogrodu, kolorowe wrzosy i miody na zimę, mijam po drodze gospodarstwo rolne z ustawionym przy polu bannerem z napisem "Święto Marchwi". Fantastyczna okazja do świętowania tuż po zbiorach tego wdzięcznego i niezastąpionego warzywa! I tak jak jesienne "święto ziemniaka", połączone w wykopkami i pieczeniem ziemniaków w ognisku, święto marchwi zasługuje na jego uczczenie jakimś marchewkowym specjałem. Wyobrażam sobie takie święto ze stołami uginającymi się od różnych wersji ciasta marchewkowego, marchewki duszonej, glazurowanych marchewek pieczonych, marchwiowych surówek, zupy marchwiowej i dzbanków ze świeżo wyciśniętym marchwiowym sokiem. Nie mogłoby zabraknąć pieczywa, a ja mam dziś dla Was chleb, który pasuje do święta marchwi jak ulał!
Pewnie zdążyliście zauważyć, że mam małą obsesję ziół :) Zioła wielbię od zawsze. W sezonie uprawiam je w balkonowych skrzynkach i namaszczeniem dbam o te wieloroczne i posiane w pokaźniejszych ilościach w ogrodzie. Dodaję je garściami do dań i kanapek, suszę, mrożę i przerabiam na zimę, żeby przez cały rok mieć pod ręką ich smak i zapach. Nie boję się eksperymentować, a wodą na młyn są dla mnie przepisy, w których znajduję nieoczywiste połączenia ziół z innymi składnikami w daniach wytrawnych, deserach i przetworach.
Zastanawiam się, jak to się stało, że ten przepis nie pojawił się tutaj do tej pory? Często tak jest, że przepisy, dania i smaki, które towarzyszą nam na co dzień, stają się tak banalne, że przestajemy je zauważać. Tymczasem właśnie one zasługują na szczególną uwagę, bo wśród nich są takie, które przeważnie biją na głowę wszystkie wymyślne i skomplikowane receptury. Nie po raz pierwszy przekonuję siebie i Was, że najprostsze rozwiązania są najlepsze i zauważyłam, że istnieje coś takiego jak magia trzech składników. Przypominałam ostatnio na facebooku wyśmienitą tartę z pomidorami i mozzarellą, której tajemnicą smaku jest połączenie pomidorów, karmelizowanej cebuli i mozzarelli. Dzisiaj proponuję Wam sałatkę z trzech składników - z młodej cukinii, marchewki i czosnku.
Podobno końca upałów nie widać, ale ja coraz wyraźniej, z dnia na dzień wyczuwam jesień. Po chłodniejszych porankach z ostrzejszym powietrzem, po innym świetle wpadającym przez okna (jeszcze chwila, a znów trzeba będzie ścigać się z nim, żeby zrobić dobre zdjęcia), po szybko zapadającym zmroku i po tym, że w ogrodzie znów dojrzały maliny.
Jeżeli jesteście tutaj nie po raz pierwszy, znacie pewnie moją miłość do Azji i jej kultury i kuchni, o której wspominałam wielokrotnie. W Tajlandii długo kochałam się "platonicznie", poznając jej kulinarną stronę trochę na okrętkę, bo od jej zeuropeizowanej, brytyjskiej interpretacji, aż do poprzedniego roku, kiedy spełniło się moje marzenie i mogłam w końcu na własnej skórze doświadczyć jej uroku i niepowtarzalnych smaków. Jeżeli chcecie spróbować prawdziwej kuchni tajskiej bez pokonywania tysięcy kilometrów, przez cały tydzień jest taka okazja w Warszawie, gdzie właśnie rozpoczyna się Thai Food Week.
Pisałam ostatnio o letniej, owocowej klęsce urodzaju, ale okazuje się, ze nie tylko owoce są problemem. Nadmiar warzyw w lipcu i sierpniu też daje się we znaki. Z fasolką szparagową na czele! Fasolkę przynajmniej trzech gatunków, wysiewamy zawsze kilkukrotnie, w bezpiecznych odstępach czasowych i ilości, która "na oko" powinna sprostać zapotrzebowaniu rodziny. Najwyraźniej szacowanie "na oko" nie jest naszą mocną stroną, bo dziwnym trafem co roku zmagamy się z fasolkową klęską urodzaju :)
Za każdym razem, kiedy wakacyjnie odwiedzam miejsca na świecie znacznie bardziej oddalone na południe od naszego kraju-raju, podziwiam i zazdroszczę bujności zieleni, w szczególności tej ziołowej i jadalnej. Zawsze przekonuję się od nowa, że oregano greckie pachnie i smakuje inaczej niż te z mojej letniej grządki, rozmarynowe całoroczne żywopłoty w śródziemnomorskich krajach porównuję z moim rachitycznym rozmarynowym drzewkiem w doniczce w kuchni, a bujne pola lawendy przypominają mi o skromnym mini-krzaczku w ogrodzie.
Nie jest to zupa na upały, to fakt. Sycąca i pożywna, ze słuszną mięsną wkładką w postaci pulpecików z kaszą bulgur, spokojnie może być całym obiadowym, jednogarnkowym daniem. Mimo upałów za oknem, to najlepsza pora na taką zupę, bo jeszcze chwila, a zielony groszek całkiem straci swoją pierwszą świeżość i rozkoszną słodycz.
Ostatni lipcowy weekend spędziłam w Gdyni. W nowiutkim, supernowoczesnym Pomorskim Parku Naukowo-Technologicznym w Redłowie odbyła się już trzecia, tym razem wakacyjna edycja ogólnopolskiego spotkania blogerów See Bloggers. Dla mnie to pierwsze spotkanie z See Bloggers, a drugi, duży zjazd blogerski po Blog Forum w Gdańsku. Mam szczęście do miejsc, bo poza bliskością mojego stałego miejsca zamieszkania, Trójmiasto od czasów studiów traktuję jak drugi dom i mam do niego szczególny sentyment :)
Zawsze o tej porze roku rozmyślam, jak to wspaniale byłoby rozłożyć lipiec i sierpień, z całym dobrodziejstwem ich inwentarza, przynajmniej na cztery miesiące. Właśnie wkroczyliśmy w okres, który nazywam klęską urodzaju - świeżych, cudownych owoców i warzyw jest tyle, że nie sposób je spożytkować w takiej ilości i formie, jakiej bym chciała. Bo jak to zrobić, kiedy w tym samym czasie do dyspozycji są porzeczki, maliny, agrest, jagody i borówki, czereśnie i wiśnie, morele, brzoskwinie i mirabelki? Nie nadążam też z delektowaniem się rosnącą na potęgę fasolką szparagową w dwóch kolorach, słodkim zielonym groszkiem, chrupiącymi ogórkami. W głowie kłębią mi się przepisy i pomysły na wykorzystanie tego wszystkiego, ale rozciągnąć należałoby i dobę, żeby zamiary przekuć w czyn.
Dieta bezglutenowa i zasada gotowania według pięciu przemian były mi do niedawna prawie całkiem obce. Tak się składa, że nie mam w rodzinie ani wśród bliskich i dalszych znajomych osób zmagających się z nietolerancją glutenu więc nigdy nie miałam potrzeby zgłębiania tematu. Nawet trudno mi było wyobrazić sobie życie bez ukochanego pszennego pieczywa i całej masy słodkich wypieków. To, że różnorodne pieczenie bez mąki pszennej jest możliwe, udowodniła mi książka Anny Czelej "W piekarni Pięciu Przemian".
Oprócz tysiąca powodów, za które kocham późną wiosnę i lato jest jeszcze ten, związany z zapachami. To czas najpiękniejszych, bo naturalnych odświeżaczy powietrza. Począwszy od maja, kiedy przynoszę do domu naręcza kwitnącego bzu i wonne bukiety ustawiam w każdym możliwym zakątku (łącznie z łazienką), mieszkanie pachnie kolejno truskawkami, kwiatami bzu czarnego, jaśminem, różami, malinami, a teraz lawendą.
Pamiętacie kremową, różową, zupę rzodkiewkową, którą pokazywałam rok temu? :) W tym roku, kiedy już nachrupałam się świeżych, rzodkiewek najróżniejszych gatunków do woli, zaczęłam eksperymentować z ich marynowaniem. Marynowane rzodkiewki to dla mnie nowość i nawet nie bardzo potrafiłam wyobrazić sobie ich smak, ale przekonał mnie przepis na rzodkiewkowe pikle w książce Katie Quinn Davis (What Katie Ate), który towarzyszył daniu z rybą w roli głównej.
Wraz z końcem rozkwieconego, kolorowego czerwca, zakończyłam produkcję kwiatowych przetworów. Może dodam do nich jeszcze w lipcu konfiturę z płatków róż, jeżeli uda mi się uzbierać słuszną ich ilość i parę bukiecików pachnącej lawendy do suszenia, ale najważniejsze kwiatowe delikatesy - ucierane, kandyzowane i te z wywarów, stoją już na piwnicznych półkach.
Truskawkowa tarta w sezonie powoli staje się tradycją w mojej kuchni, ale jeszcze bardziej niż bez niej, nie wyobrażam sobie czerwca bez drożdżówek z truskawkami. Czerwiec bez słodkich, truskawkowych bułeczek, to jak lipiec bez jagodzianek! Czasem pieczemy je wspólnie podczas weekendowych spotkań z rodziną, z prawdziwie "rodzinnej" porcji (z przynajmniej 1,5 kg mąki!), delektując się nimi w ogrodzie na gorąco - niemal tuż po wyjęciu z pieca (takie są najlepsze!). Częściej wypiekam bułeczki z truskawkami z mniejszej porcji, bawiąc się ich różnymi formami i dodatkami.
Najpiękniejsza tarta truskawkowa na najpiękniejszą część wiosny, bo truskawkowy sezon rozkręcił się na dobre! Przynajmniej na mojej truskawkowej grządce w ogrodzie :) Chociaż do truskawkowych pól (forever!) jeszcze daleko, to odnowione w tamtym roku sadzonki i słoneczny czerwiec, odwdzięczają się dorodnymi, soczystymi, czerwonymi owocami, których pełne po brzegi misy przynoszę do domu niemal codziennie. Na kolację obowiązkowy koktajl z garścią jagód kamczackich i truskawki podjadane cały czas to norma, ale w końcu przyszła i pora na nową truskawkową tartę. W tym roku truskawki pożeniłam z kokosem i okazał się to być mariaż doskonały!
Uzupełniam poprzedni wpis o obiecany przepis na miętowe ozdoby. Świeże listki mięty są dekoracyjne same w sobie - to prawda, ale jak każde świeże zioła, szybko więdną i wyglądają dobrze zwykle tylko kilka godzin po zerwaniu. Jeżeli potrzebujemy przedłużyć im życie i ich dekoracyjne walory, najlepiej zakonserwować je w cukrze.
Lato od zawsze pachnie dla mnie miętą. Wypatruję jej pierwszych zawiązków tuż po tym jak stopnieją ostatnie śniegi i zaświeci pierwsze wiosenne słońce, ponieważ zwykle pojawiają się razem z fiołkami. Mamy w ogrodzie miętę pospolitą, o jasnych omszałych, aksamitnych listkach, która rośnie dziko pomiędzy krzakami piwonii i porzeczek i którą karcimy kilka razy w sezonie koszeniem, kiedy zaczyna za bardzo panoszyć się, przywłaszczając sobie coraz większą powierzchnię terenu. Ale nie ma obawy - nie jest pamiętliwa i zawsze odrasta :) Na kontrolowanym obszarze mojego ziołowego ogródka rośnie też ciemnozielona, intensywna w zapachu mięta pieprzowa i odmiany egzotyczne, których nowym sadzonkom co roku nie mogę oprzeć się odwiedzając targi ogrodnicze ;) Jedną z moich ulubionym jest mięta grejpfrutowa.
Szarlotka z rabarbarem na zapomnienie wyjątkowo zimnego maja. A ja dalej czekam na ciepłą końcówkę wiosny i prawdziwe lato. Czekam też na pierwsze truskawki (truskawki oczywiście już są w sprzedaży, ale dla mnie pierwsze to zawsze te, zrywane własnoręcznie z własnego ogródka), maliny i słodkie jagody (na dobry początek kamczackie) i w pełni rozkwitnięte baldachy kwiatów czarnego bzu na ulubiony syrop.
Jeszcze jedna w tym roku przygoda z pogromczynią anemii - majową pokrzywą. Raz jeszcze wracam też do włoskich inspiracji, bo będzie to makaron. Zawsze fascynowały mnie proste rozwiązania, przepisy, które z maksymalnie 3 składników potrafią wyczarować potrawę godną królewskiego stołu. W tym przypadku prościej już nie można - wystarczy mąka i młoda pokrzywa, żeby zrobić cudowny, pięknie zielony i co najważniejsze - bardzo zdrowy makaron.
... a dokładnie odwrócony ślimak ;) Taka trochę oszukana tarte tatin, wcale nie z jabłkami i nie pod kruchym ciastem. Drożdżowe, fantazyjnie zwinięte w spiralkę i nadziane krówkami, pieczone do góry nogami z polewą toffi na spodzie - oto co Wam dziś proponuję.
Subskrybuj:
Posty (Atom)