Na wielkanocnym stole musi być tradycyjnie, smacznie i zielono :) Nawet kiedy prawdziwa wiosna jeszcze w powijakach, na święta musi być wiosennie. Zielona rzeżucha posiana na doniczce, zielony owies wysiany w doniczce, faszerowane jajka na zielonej sałacie, a reszta potraw posypana obficie zielonym szczypiorkiem i natką pietruszki. Czasem moja chęć "uwiosennienia" świąt trochę kłóci się z tradycją typowo polskich potraw, ale wcale się tym nie przejmuję i obok sernika i mazurka serwuję zieloną babkę pandanową i jajka faszerowane zieloną pastą z awokado :)
Tydzień przed Wielkanocą, to ten czas, kiedy w końcu zaczynam intensywnie rozmyślać o świętach. Zaczyna się od weekendowego wymiatania kurzu ze wszystkich, nawet najodleglejszych i niedostępnych dla oka zakątków mieszkania, zakończonego robieniem palmy (taka rodzinna tradycja :)), kiedy to całe sprzątanie zostaje zniweczone przez "pomagającego" kota florystę, i rozwlekanie gałązek, zbożowych kłosków, wierzbowych kotków i suszonych kwiatków po wszystkich, nawet najodleglejszych i niedostępnych dla oka zakątkach mieszkania... :/
Pamiętacie fasolówkę z jabłkami? :) Od czasu, kiedy jej spróbowałam, zupy (wytrawne) z owocami nie jawią mi się już jako szalone wytwory kuchni eksperymentalnej (czyli tylko dla odważnych ;)), przykłady dziwacznych diet czy dania na stole zwariowanego Kapelusznika z Krainy Czarów (chociaż u Kapelusznika w postaci Johnnego Deppa zjadłabym wiele ;D). Świeże owoce w zupie nie tylko nie przeszkadzają, ale okazuje się, że świetnie pasują i zachęcają do wypróbowania nowych i zaskakujących połączeń. Fasolowa z jabłkami smakowała swojsko, ale równocześnie wyjątkowo, dzięki kwaskowatemu, jabłkowemu sokowi. A jak może smakować brokuł z egzotycznym mango? Zanim nie spróbowałam zupy z przepisu z niezawodnego Good Food BBC, trudno było mi to sobie wyobrazić, więc nie będę tu snuć kwiecistych opisów smakowych doznań - tego po prostu trzeba spróbować :)
Dzisiaj po raz kolejny przekonuję się, że wcale nie potrzeba atmosferycznego ciepła, aby poczuć wiosnę :) Od rana na blogach kulinarnych zieleni się aż miło - mrugają z ekranu zielone ciasteczka, zielone babki (i wcale nie chodzi o leczniczy listek ;)), zielone sałatki, sosy i syropy. Od razu zrobiło się miło i radośnie w oczekiwaniu na ten magiczny dzień - pierwszy dzień kalendarzowej wiosny.
Nie wiem, czy to nie są przypadkiem objawy początków choroby zwanej Indie ;) Po mojej dłuższej greckiej przygodzie na początku roku można się tego spodziewać :) Prawda jest taka, że póki prawdziwa wiosna nie buchnie zapachami świeżej zieleni i kwitnących drzew i kwiatów, wolę wąchać mieszanki wonnych, kolorowych, korzennych przypraw, którymi z wielką ochotą bawię się w kuchni. Indyjskie curry są aromatyczne, pikantne (mniej lub bardziej) i wygodne, bo można przygotować je w jednym garnku dzień wcześniej. Zapach curry wita nas dnia następnego od samego progu i rozgrzewa ciało i zmysły, skostniałe w syberyjskich temperaturach tegorocznej wiosny (zimy??).
Wybaczcie mi, że popełnię jeszcze jeden autoplagiat :) Wiele osób pisze do mnie z prośbą o przepis na różyczki z kruchego ciasta, więc postanowiłam go wydobyć z odchłani zarchiwizowanej już części Galerii Potraw i przenieś go na blog. Znalazła go kiedyś w sieci Dziuunia i wówczas kruche różyczki podbiły serca i kuchnie ;) wielu forumowiczów. Nadal uważam, że to jedne z najbardziej uroczych ciasteczek, robiących piorunujące wrażenie na gościach lub nimi obdarowanych (wspaniały pomysł na słodki prezent!). Do tego z łatwością można upiec je w domu, bo uformowanie kwiatków wbrew pozorom jest banalnie proste. Sama byłam zdziwiona, jak piekłam je po raz pierwszy! Wtedy to też był 8 dzień marca..., więc :)
Moje Miłe Panie,
Moje Miłe Panie,
życzę Wam wszystkiego najlepszego w dniu naszego święta :)
Bądźmy dobre dla siebie ;)
Kiedyś moim małym marzeniem była praca w knajpce u Chińczyka :) Praca lub przynajmniej możliwość przebywania tam w roli obserwatora, ale jak najbardziej jawnego, który mógłby zadawać pytania i własnoręcznie wypróbować przynajmniej kilku najważniejszych metod i trików kuchni Dalekiego Wschodu. Bo żeby zostać mistrzem woka, według mnie trzeba urodzić się Azjatą lub przynajmniej praktykować przez czas jakiś w azjatyckiej kuchni. Mimo tego, że większość składników potrzebnych do uraczenia siebie i rodziny "chińszczyzną" można kupić w osiedlowym sklepie, to zawsze brakuje tego czegoś - może dodatkowej łyżki sosu sojowego lub octu ryżowego, może intensywniejszego mieszania w woku albo większego ognia pod nim..
A miało być tak pięknie! Ostatni dzień zimowego lutego od rana budził nadzieję, że to naprawdę będzie ten ostatni dzień chłodu i śniegu w tym roku. Słońce świeciło cudnie i dało się odczuć pierwsze, ciepłe podmuchy wiatru. W ogrodzie znalazłam lekko pogniecione, ale już przeciągające się z zimowego snu, zielone liście prymulek i wychylające się spod resztek śniegu, jak zielone peryskopy, łodyżki przebiśniegów. Zachęcona tym wszystkim przejrzałam swoją szafę, odgrzebując bardziej przewiewne ciuchy, a przy okazji przebrałam bloga w wiosenne wdzianko, a zimowe, "piernikowe" zamknęłam na dnie szuflady ;) Wszystko na marne, bo nadzieja znów okazała się matką głupich... 1 marca, zamiast ciepłego, wiosennego zefirka, przez Europę przetoczył się jakiś okropny huragan o wdzięcznym imieniu Xynthia (zastanawiacie się czasem kto, na jakiej podstawie i w jakim celu nadaje imiona zjawiskom meteorologicznym? ;)) Znowu było zimno i mrocznie :( I nie pozostaje mi nic innego, jak westchnąć z zawodu i na przekór wszystkiemu, pierwszego marca podzielić się z Wami tymi promykami słońca, które udało mi się złapać wczoraj :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)