To już dzisiaj ten najpiękniejszy dzień w roku, dlatego wszystkim zaglądającym tutaj chciałabym życzyć ciepła, radości, spełnienia marzeń i tego wszystkiego, czego najbardziej brakuje Wam w pełnej obowiązków i pośpiechu codzienności.
Delektujcie się do woli świątecznymi smakami i zapachami - taka okazja zdarza się przecież tylko raz w roku :)
Wesołych Świąt!
Już to czujecie? Tę przedświąteczną gorączkę, szał zakupów, planowania i tę prześladującą myśl, czy aby na pewno zdążymy ze wszystkim? Taki stan prześladuje mnie od weekendu, żeby zakończyć się dopiero z następnym, już świątecznym weekendem :) Trochę też nie chce mi się wierzyć, że Wigilia już za parę chwil, ale wraz z ilością wypucowanych kątów i podłóg, z pojawianiem się kolejnych świątecznych ozdób i w końcu z triumfalnym wjazdem w nasze progi pachnącego lasem drzewka szybko zmieni się to z pewnością i za tydzień o tej porze będę z niedowierzaniem zastanawiać się - jak to możliwe, że już po świętach.
... ogarnia mnie w tym czasie każdego roku :) Basia pisała ostatnio, że nie wyobraża sobie świąt bez pierniczków. Podpisuję się pod tym obiema rękami, bo odkąd upiekłam swoje pierwsze pierniczki (próbuję sobie przypomnieć, kiedy to właściwie było, ale niestety bezskutecznie :)) owładnęła mnie całkowicie ta coroczna pierniczkomania. Czasem podejmuję walkę i postanawiam przynajmniej raz dać sobie spokój z zagniataniem, przechowywaniem, chłodzeniem, wycinaniem, pieczeniem i lukrowaniem, ale cóż z tego, kiedy następnego roku moja pierniczkomania uderza ze zdwojoną siłą :)
Zima ma swoje uroki - piękna, biała, nastrojowa, trochę bajkowa. Ale są też jej mniej przyjemne strony, kiedy smagani mroźnym wiatrem, brnąc przez śliskie, zaśnieżone chodniki, marzymy tylko o ciepłym kocyku i ogromnym kubku gorącej, aromatycznej herbaty. Przynajmniej w moim przypadku, bo herbata to mój napój numer jeden, nie tylko zimą i jesienią, ale właśnie zimą i jesienią zamieniam lekkie herbaty owocowe na mocne, korzenne, miodowe i to pite w ilościach hurtowych :)
Uff, makaronikowy debiut ma za sobą :) To jedno z tych kulinarnych zadań, do których zbierałam się wieki, dlatego tym bardziej się cieszę, że się w końcu przełamałam. Desery i większa część wyrafinowanej kuchni francuskiej wciąż budzi we mnie pewien respekt. Zdążyłam już przekonać się, że na pozór prostą recepturę, można zepsuć jednym fałszywym ruchem ręki lub subtelnymi niuansami w doborze i proporcji składników. Nie inaczej jest z makaronikami. Z moich pierwszych jestem dość zadowolona, choć daleko im do ideału i pewnie za kilka lat będę się z nich śmiała ;) Wyszły "pieczarkowate" w kształcie, z mini stópką i pierwsza ich blacha popękała złośliwie, wprawiając mnie w rozpacz ;) Na szczęście szybko odkryłam błąd, którym była zbyt wysoka temperatura i druga partia upiekła się już o niebo lepiej. Idealną konsystencję ciasta, która gwarantuje 90% makaronikowego sukcesu, też mam do poprawki, bo chociaż przeczytałam wszystkie możliwe "tips&tricks" na ten temat, nie można dopracować tego inaczej, jak własnym doświadczeniem. Jedyne, do czego nie mogę się przyczepić to ich smak :)
Moje świąteczne listy zakupów przepełnione są górami bakalii i suszonych owoców. W końcu święta zobowiązują i owocowy i grzybowy susz jest częścią świątecznej, kulinarnej tradycji. Wigilijny kompot, masa makowa, keksy, serniki i pierniki, nadzienia do mięs i sosy wypełnione są suszonymi owocami i bardzo dobrze, bo to przecież samo zdrowie i bez nich pewnie nie dalibyśmy rady przetrawić tego całego świątecznego maratonu potraw. Zanim owocowe zapasy zaczną wędrować do ciast i dań na Boże Narodzenie, podkradam ich garść na obiad :) W sam raz na mroźny początek grudnia - kurczak w miodzie z dodatkiem korzennych przypraw, z suszonymi śliwkami i migdałami - smaczne i rozgrzewające. Tyle że znów trzeba będzie dokupić kolejną porcję suszu i bakalii ;)
I oto niepostrzeżenie nadszedł grudzień. A z nim prawdziwa, mroźna i śnieżna zima :) Lubię jak jest, jak być powinno i całkiem cieszy mnie ten bajkowy widoczek za oknem, chociaż, pewnie jak większość z Was, nie spodziewałam się takich ekstremalnych temperatur od razu! Ale jak mówi klasyk - jest zima, więc musi być zimno ;) dlatego nie będę narzekać, tylko kibicować w duchu, żeby zima podarowała nam kolejne białe święta.
Na wstępie chciałabym lojalnie uprzedzić wszystkich o słabszych nerwach i nadmiernej wrażliwości na nieoczekiwane obrazy o dyskretne ominięcie tego wpisu :) Wegetarianie również niechaj lepiej udadzą się na długi spacer, w celu podziwiania pierwszego śniegu na przykład :) Bo dzisiaj będzie prawdziwa kulinarna pornografia i będzie o tym, że nie wszystko złoto, co się świeci i nie wszystko w kuchni prezentuje się równie apetycznie na początku swej drogi, jak na końcu - podane na talerzu. Proszę Państwa oto kiszka :D
Matka natura jednak sprytnie to wymyśliła :) Kiedy za oknem zrobiło się już prawie całkowicie szaro-biało i jesień zaczęła intensywnie wysysać z nas życiową energię, na pocieszenie mamy dynię, która po przekrojeniu świeci w oczy niczym słońce w maju (ba, nawet kształtem przypomina gorejącą gwiazdę :)) Od samego patrzenia jakoś tak raźniej na duszy i nawet słota nie taka zniechęcająca. Dlatego pozwolę sobie zaproponować jeszcze jeden (nie obiecuję, że ostatni ;)) dyniowy smakołyk tej jesieni, ku pokrzepieniu ciał i serc, jako mały suplement do tegorocznego festiwalu dyni.
... I'll show you something to make you change your mind
Pozwólcie, że chwilę odetchnę od gotowania i powspominam moją wrześniową wyprawę do Londynu :)
... tradycyjnie słodkie rogale i gęsina :) Niestety gęsiny nie miałam, ale upieczenia marcińskich rogali nie mogłam sobie odmówić :) Właściwie to moje pierwsze rogale wykonane od A do Z samodzielnie, bo choć miałam już okazję ich pieczenia, to wtedy najważniejszą robotę wykonała Dziuunia. Tym razem też było rodzinnie, bo znowu piekłyśmy razem, tyle że wirtualnie, bo mimo że w tym samym czasie, to każda w swojej kuchni :) Udały się fantastycznie i muszę przyznać, że ciasto półfrancuskie nie jest tak strasznie trudne, jak go malują. Co prawda trzeba zarezerwować sobie przynajmniej pół wolnego dnia, na dzień przed pieczeniem, bo ciasto wymaga kilkukrotnego wałkowania i długiego chłodzenia, ale za to jest bardzo wdzięczne w obróbce. Piekłam ze sprawdzonego przepisu z forum CinCin, uzupełnionego suszonymi daktylami, których parę dodałam do makowo-orzechowego nadzienia. Po dokładne instrukcje dotyczące receptury odsyłam do starszego wpisu.
Żaden dobry obiad nie może obejść się bez deseru. A skoro zaczęłam od dania magnackiego, chciałabym skończyć deserem królewskim :) Wiecie co najbardziej lubił, oprócz słodkich ust królowej Marysieńki, król Jan III Sobieski? :) Otóż uwielbiał podobno deser, o egzotycznie brzmiącej nazwie - arkas. Przygotowywany z jajek, mleka i śmietanki, zakwaszany sokiem z cytryny, przypomina trochę wielkanocną paschę, a jego nazwa ma prawdopodobnie rodowód wschodni.
Po przystawce i pierwszym daniu pora na danie główne. Polski obiad nie może obyć się bez soczystego pieczystego, marynowanego uprzednio w aromatycznej zalewie lub bejcy. Choć Kurpianką nie jestem, wybrałam danie właśnie z tego regionu Polski, bo urzekła mnie jego forma :) Niestety nie znam dokładnej historii powstania dania, ale wyobrażam sobie, że całe pokolenia kurpiowskich dziewczyn przyrządzało je z czułością dla swoich mężczyzn, trafiając tym samym nie tylko przez żołądek, ale i przez oczy prosto do serca :)
Nie lubię flaków :) Ani wołowych, ani wieprzowych, ani drobiowych, ani zamojskich ani nawet tych po warszawsku. Obok wątróbki i wszystkich innych podrobów, przyrządzonych w mniej lub bardziej zawoalowanej formie, to jedno z nielicznych dań, do których nie mogę się przekonać. Zarzuciłam już nawet próby "polubienia" ich, bo kiedy czegoś nie lubi się od urodzenia, należy się chyba z tym faktem w końcu pogodzić :) Na szczęście kuchnia polska jest tak bogata i pomysłowa, że wcale nie muszę obejść się smakiem. Wystarczy, że ugotuję sobie pyszne flaczki jarskie :)
Z pomarańczowego festiwalu z dynią w roli głównej, płynnie przechodzę w tydzień kuchni polskiej :) To kolejny z tych corocznych festiwali, obok których nie mogę przejść obojętnie, ponieważ jest to wspaniały pretekst, żeby przy rodzimej kuchni zatrzymać się trochę dłużej. Bo tak to już jest, że coraz większa dostępność egzotycznych składników, przypraw i przepisów kusi tak bardzo i zachęca do kosztowania coraz to innych kuchni świata, że często zapominamy, że mniej więcej podobna ilość nieodkrytych smaków, kryje się wciąż jeszcze w naszej własnej historii kulinarnej. Dlatego przy okazji corocznej akcji pod patronatem serwisu zPierwszegoTloczenia.pl Gotujemy po polsku! której przewodniczą, jak zawsze niezmordowani tropiciele smaków - Irena i Andrzej, postanowiłam zabawić się w kulinarnego archeologa i odkopać parę starych, mniej starych i bardzo bardzo starych przepisów z kuchni polskiej, wypróbować je i zaprosić Was w tym tygodniu na polski obiad :)
Wybrawszy wyborny gatunek żółtej zupełnie dyni, obrać ją ze skóry, wybrać ze środka pestki i tak zwany miękisz, czyli włókno, pokrajać na kwadratowe kawałki wielkości cala, włożyć w rondel, mocno upychając, przykryć pokrywą i dusić godzinę na wolnym ogniu, często mieszając, aby się nie przypaliła, bo choć puszcza z siebie wiele soku, ten się jednak wydusi w ciągu godziny...
Tak, w mojej przygodzie z dynią brakowało jeszcze tylko przetworów, które zapakowane w szklane (żałuję bardzo, że niestety nie mam możliwości, zgodnie z przepisem, chować marmolady w kamiennych słojach :)) słoiki, swoim energetyzującym kolorem rozświetliłyby półki z zimowymi zapasami. Pani Ćwierczakiewiczowa przekonała mnie do dyniowej marmolady z dodatkiem cytryny i imbiru, którą określiła jako "naśladującą morelową" (dyniowa przebrana za morelową? ;)) :) Rozumiem, że dawniej, w mniej zamożnych mieszczańskich kuchniach dynia była tańsza i prawdopodobnie łatwiej dostępna niż morele i w ten sposób można było trochę oszukać podniebienie, ale uważam, że dynia nie musi już nic udawać, bo sama zasługuje na równorzędne poważanie. I założę się, że uszczęśliwienie bliskiej osoby słoiczkiem TAKIEJ marmolady może być bardzo miłym gestem :) Swoją drogą, dodanie do dyni jakiejś części prawdziwych moreli z pewnością wzbogaciłoby smak.
Dyniowy Festiwal nabiera tempa, umilając szare, deszczowe i bardzo jesienne już dni. A ja postanowiłam upiec muffinki. Dyniowe muffiny piekę każdej jesieni (chociaż ze zdziwieniem zauważyłam, że nie było ich jeszcze na blogu!), ale takich nie piekłam jeszcze nigdy :) Na przepis natknęłam się przypadkiem na stronie amerykańskiego sklepu ze zdrową żywnością Whole Foods Market. Ich wyjątkowość polega na tym, że rozkosznie chrupią z każdym kęsem :) Niby nic dziwnego, bo większość muffinek ma chrupiącą (mniej lub bardziej) skórkę tuż po upieczeniu, ale te pozostają chrupiące nawet na drugi dzień! Taki patent zawdzięczają prażonej na złocisto najzwyklejszej, surowej kaszy jaglanej :)
Cieszę się bardzo, że znowu, jak co roku, pod przewodnictwem Bei, rozpoczął się Dyniowy Festiwal :) Ba, tym razem cieszę się nawet podwójnie, bo dyniowy weekend zmienił się w calutki dyniowy tydzień (z kawałkiem! ;)) i w końcu będzie czas, aby pękatą królową jesieni do woli się nacieszyć. Bo ja już w tamtym roku miałam niedosyt, obserwując przy okazji z uciechą, jak z całkowitej dyniowej ignorantki jeszcze kilka lat temu, staję się powoli dyniowym koneserem, raz za razem odkrywając nowe oblicza tego niezwykłego warzywa. Zdążyłam już przekonać się, że dynia równie dobrze smakuje na słodko, słono, kwaśno, ostro, na surowo, pieczona, gotowana, w wersji obiadowej i deserowej. I wiem, że jeszcze nie raz mnie zaskoczy :)
Tegoroczny Międzynarodowy Dzień Chleba, obchodzony na blogach kulinarnych na całym świecie, to dla mnie wspaniała okazja, żeby celebrować i pochwalić się moim pierwszym, zakwasowym chlebem bochenkowym. Dotychczas moje pierwsze, nieśmiałe kroki w świecie pieczywa na zakwasie, stawiałam testując proste, razowe chleby foremkowe. Ale kiedy mój wychuchany zakwas nabrał siły i dojrzałości, a ja - jako takiego pojęcia o rodzajach, metodach i właściwościach pieczywa, postanowiłam w końcu zrobić krok na przód i upiec chleb bez foremki :)
Dzisiaj będzie różowo :) Jak każdej jesieni, zaróżowiła się w ogrodzie rajska jabłoń, tysiącem małych różowych jabłuszek. Szarlotka z raju i rajski dżem z tamtego roku, zachęciły mnie do dalszych eksperymentów z mniejszymi braćmi alw, malinówek, renet i beforestów. Różowy miąższ jabłuszek jest tak dekoracyjny, że jeszcze raz postanowiłam wykorzystać ten walor w cieście - tym razem w słodkim, jesiennym chlebku z orzechami laskowymi. I rzeczywiście - kawałki jabłek wyglądają w nim jak różowe pralinki. I chociaż na surowo diabelsko kwaśne i cierpkie, upieczone w słodkim cieście smakują bardzo dobrze, a w towarzystwie garści uprażonych orzechów mogą umilić nawet najbardziej pochmurny i deszczowy, jesienny poranek.
Marzyliście kiedyś, żeby ze swoich domowych kuchni, chociaż na chwilkę, chociaż przez dziurkę od klucza zajrzeć do kuchni jednej z najlepszych restauracji na świecie i poznać jej tajemnice? Ja marzyłam, a mimo to nawet nie śniło mi się, że marzenie to może kiedyś się spełnić. A jednak! :) Dziełem paru zbiegów okoliczności i przypadków, a przede wszystkim, jak to się zwykle zdarza, z dużą pomocą starych, niezawodnych przyjaciół (Justyna – wielkie dzięki i dozgonne wyrazy wdzięczności! :)) znalazłam się w brytyjskim Cheltenham, gdzie spędziłam parę niezapomnianych, inspirujących chwil w dwugwiazdkowej restauracji Le Champignon Sauvage.
Witajcie, po ostatniej już w tym roku wakacyjnej przerwie :) Znowu strasznie stęskniłam się za blogowaniem i Wami (tak, to musi być już jakiś rodzaj uzależnienia ;)) i z ochotą i nowymi pokładami sił i pomysłów wracam do mojego ulubionego zajęcia :) Chociaż muszę przyznać szczerze, że wciąż jeszcze jestem (duchem) trochę tam, skąd wróciłam. Poleczka zdradziła już, że byłam w Londynie, ale nie tylko ;) Poza odkrywaniem najbardziej fascynujących zakątków monumentalnego Londynu, niezapomnianymi, niezwykle sympatycznymi spotkaniami ze starszymi i tymi całkiem nowymi przyjaciółmi (Poleczko, Arku - dziękuję za spotkanie i wspaniały wieczór! :D ), przeżyłam fantastyczną, kulinarną przygodę, o której postaram się opowiedzieć Wam w szczegółach już w kolejnym wpisie.
Początek jesieni, to czas porządków w ogrodzie. Warzywa i owoce wędrują z grządek, krzaków i drzew do skrzynek i piwnicy, aby schronić się przed zimnem. Kiedy na drzewach zostają tylko jesienne jabłka, na krzakach aronia, a na grządkach pękate dynie i "zimnolubne" warzywa, to znak że prawdziwa jesień już za pasem (niestety). Póki pierwsze dotkliwe chłody nie hulają jeszcze na dobre między drzewami, wybrałam się na zbiory i pierwsza zebrana porcja dojrzałej aronii, właśnie trafiła do słoików :)
Podobno mamy jeszcze lato, tylko dlaczego tak trudno w to uwierzyć kiedy spojrzy się przez okno? :/ Taka chyba już uroda naszego regionu, że lato równie nagle pojawia się, jak i znika. Trochę smutno i żal, że znów kurtki, szaliki i zakryte buty, że znów trzeba się ścigać ze słońcem, aby zrobić dobre zdjęcie. Zaczęłam też nawet pociągać nosem i to wcale nie z żalu za latem, ale z powodu pierwszego jesiennego (?) przeziębienia. Na pocieszenie upiekłam drożdżowe ze śliwkami - najprostsze na świecie - "postny" jak mawia moja babcia ;) drożdżowy spód z duuużą ilością dojrzałych węgierek, oprószonych cukrem, wymieszanym z cynamonem.
W pięknym Wilnie, o którym opowiadałam Wam z ostatnim wpisie, trafiłam tym razem niespodzianie na jarmark średniowieczny odbywający się w sobotę na głównym rynku miasta :) Nie mogłam powstrzymać się przed obfotografowania wszystkich kramów i pokazaniem ich Wam :) Można było obejrzeć stroje, sprzęty, dawne metody robienia glinianych naczyń i ich wypalania w specjalnym piecu, drewniane, dekoracyjnie rzeźbione dzieże do ciasta, mosiężne sztućce, gliniane garnki do gotowania, a poza tym biżuteria, tkaniny, instrumenty, monety, a to wszystko przyprawione dużą dawką humoru, wcielających się w średniowiecznych mieszczan organizatorów. Od tego wszystkiego można było niemal stracić głowę, szczególnie w pobliżu miejsca zarezerwowanego dla kata i jego małego pomocnika ;)
Pomiędzy wyjazdami i powrotami umknął mi gdzieś tegoroczny dzień blogera, ale że w międzyczasie otrzymałam miłe zaproszenie do blogowej zabawy od Dagi i Amber i obiecałam się wywiązać - mocno spóźniona, ale niniejszym to czynię :)
Oprócz średniowiecznych jarmarków... ;)
- lubię weekendowe spotkania z przyjaciółmi, kiedy po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, jakie to szczęście, że ich mam :)
- lubię moment, kiedy koła samolotu odrywają się od ziemi i kołaczącą się wtedy w głowie myśl, że "człowiek musi sobie od czasu do czasu polatać" ;)
- lubię Trójeczkę, najbardziej tę radiową :)
- lubię koty :)
- lubię fotografować i lubię, kiedy obraz na zdjęciu pokrywa się idealnie z tym, który wcześniej narodził się w mojej głowie,
- lubię stare, dobre rockowe granie i koncerty na żywo,
- lubię kulinarne wyzwania,
- lubię kupować książki i płyty,
- lubię ciepło
Witajcie po krótkiej wakacyjnej przerwie :) Wróciłam już z mojej wschodniej wyprawy, ale zanim opowiem Wam o Litwie i jej specjałach (i uporządkuję tony zdjęć ;)), usiądźcie wygodnie z kubkiem kawy lub herbaty i ulubionym pieczywem, grubo posmarowanym bananowo-czekoladowym dżemem.
Ostatnio zastanawiałam się nad fenomenem pizzy. Co takiego jest w cienkim placku drożdżowego, chlebowego ciasta i zapieczonych na nim pomidorów, sera i najróżniejszych innych produktów, których rodzaj może ograniczyć chyba tylko ludzka fantazja, że zrobił taką karierę na całym świecie i wciąż cieszy się niesłabnącą popularnością pod każdym równoleżnikiem? Mimo, że jej pierwowzór pochodzi z Włoch, to zdążyło powstać mnóstwo regionalnych odmian pizzy, charakterystycznych dla danej części świata, w myśl zasady "co kraj, to obyczaj". Od razu przychodzi mi na myśl pizza amerykańska, na grubym cieście, pokryta równie grubą warstwą nadzienia, czy podłużna w kształcie turecka pide, na której Turcy, oprócz tradycyjnego nadzienia lubią posadzić jajo :)
Koniec tegorocznego przetwórstwa porzeczkowego należało czymś uczcić :) Porzeczki czerwone i czarne, które nie trafiły do słoików i które uzyskały najwyższy stopień dojrzałości i słodyczy, łapiąc promienie słoneczne na krzakach od początku lata, stały się idealnym materiałem na deser. A skoro miało być to uwieńczenie porzeczkowego sezonu, padło na tort, który miałam ochotę wypróbować już od dawna.
Mamy w ogrodzie papierówkę. Duże, rozłożyste drzewo, zupełnie nie przypominające dzisiejszych modnych, miniaturowych jabłoni, których owoce zbiera się bez wysiłku, stojąc na ziemi i ledwo mieszcząc się pod koroną, jest niemal członkiem rodziny. Posadził je mój dziadek, który osiedlił się tu z rodziną tuż po wojnie. Papierówka była więc świadkiem wszystkich ważnych i tych mniej ważnych wydarzeń rodzinnych - narodzin mojej mamy i jej rodzeństwa, a później moich i mojego kuzynostwa. Cierpliwie znosiła nasze dziecięce "łażenie" po jej konarach i użyczała ich, wraz z rosnącą w sąsiedztwie szarą renetą, do zamocowania hamaku, w którym odpoczywaliśmy i bawiliśmy się w czasie wakacji. Była też niemą obserwatorką zmiany naszych gustów na przestrzeni lat, bo jako dzieci ze smakiem zajadaliśmy te najbardziej zielone, niedojrzałe i przeraźliwie kwaśne jabłka, a dziś czekamy cierpliwie na duże, pozłocone od słońca i słodkie owoce.
Kiedy czas upływa między zbieraniem owoców i warzyw i pakowaniem ich do słoików (patrz wpis niżej ;)) z przerwą na chodzenie do pracy ;) zaczyna brakować go na wymyślne i czasochłonne obiady. Wówczas najlepiej ratują sytuację makarony. A kiedy jest gorąco, najlepiej takie dania makaronowe, które równocześnie mogą być lekką sałatką, a które mimo tego sycą i dostarczają energii niezbędnej do walki ze słoikami ;)
Lato, wakacje, słodkie lenistwo... Nic podobnego! Praca w kuchni wre niczym w sprawnej manufakturze. Ogórki kiszone, ogórki konserwowe, ogórki sałatkowe, cukinia, papryka, cebula, solanki, zalewy i niekończące się pielgrzymki do piwnicy w celu wymiany słoików świeżo wypełnionych przetworami, na słoiki puste i odwrotnie. O ile robienie ogórków na zimę to średnio przyjemna rutyna, to kilogramy błyszczących, ślicznych, czerwonych porzeczek przerabiam z uśmiechem na ustach :) Jedne z najładniejszych owoców świata, których nie jestem szczególnym amatorem w wersji surowej, ale na które mogłabym patrzeć godzinami. No i te ich prawie magiczne właściwości! Bo jak to - wystarczy cukier, chwila gotowania, żeby zamieniły się w naturalną, piękną galaretkę o koralowej czerwieni? I naprawdę nie potrzeba czarodziejskich zaklęć, bo takie cuda czynią zawarte w porzeczkach, w dużych ilościach pektyny. Galaretka z czerwonych porzeczek jest potem wspaniałym dodatkiem do lodów, budyniów, kremów i ciast. A ja uwielbiam ją też po prostu na chlebie z masłem lub z twarożkiem na słodko.
To nie przypadek, że to pierwsze ciasto i jakikolwiek wyrób w ogóle z agrestem na moim blogu. Przyznaję się, że z agrestem zawsze było mi nie po drodze, chociaż w naszym ogrodzie niektóre jego krzaczki pamiętają jeszcze czasy przed moim urodzeniem :) Co więcej, od zawsze rosły tam przynajmniej trzy odmiany agrestu - biały (a faktycznie zielony ;)), o twardej, omszałej skórce, czerwony i zielony winny, o cienkiej, gładkiej skórce i bardzo słodkim miąższu.
Słońce praży niemiłosiernie, kiedy wędruję pomiędzy straganami, uginającymi się od błyszczących, ciemnofioletowych bakłażanów, zielonych pąków karczochów, czerwonych mięsistych pomidorów, maleńkich młodych cukinii i strączków fasolki szparagowej, których właściciele - Sycylijczycy o ogorzałych twarzach, z południowym temperamentem zachwalają swój towar... Na Sycylię przeniosłam się co prawda tylko w marzeniach, ale odkąd Polska stała się tropikalną wyspą, za sprawą panujących temperatur, przychodzi mi to z łatwością. Słońce wszędzie rozleniwia tak samo i organizm aż prosi się o popołudniową sjestę :) Niestety trzeba pogodzić się z tym, że w naszym zimnym, północnym kraju sjesta nie przysługuje i cieszyć się, że przynajmniej bakłażany (moja miłości! :)) są aktualnie takie ładne i tanie jak na Sycylii. I dlatego zrobiłam caponatę :) Caponatę, którą zajadam na obiad, śniadanie i kolację, bo to danie idealne - tak samo smaczne na ciepło, jak i na zimno, a przechowywane w lodówce nawet do kilku dni, jak wino - dojrzewa smakiem (dlatego najlepiej przygotować danie przynajmniej dzień przed podaniem). Wspaniałe jako przekąska, z czosnkową grzanką lub jako przystawka do obiadu. Najlepiej zrobić od razu podwójną porcję i nie zapomnieć dopisać na liście zakupów - "bakłażany - w ilości hurtowej" ;)
Sycylijska caponata:
wg Włoskiej wyprawy Jamiego
2 bakłażany,
1 czerwona cebula,
2 ząbki czosnku,
1 czubata łyżeczka suszonego oregano,
2 łyżki solonych kaparów,
garść oliwek (w przepisie są zielone, ja dodałam czarne, które bardziej lubię),
5 dużych, dojrzałych pomidorów,
2-3 łyżki ziołowego sosu winegret lub octu ziołowego,
duży pęczek natki pietruszki,
sól morska,
świeżo zmielony czarny pieprz,
oliwa z oliwek
Na dużą patelnię wylać trochę oliwy z oliwek. Dodać pokrojone w dużą kostkę bakłażany, oregano i posypać wszystko odrobiną soli. Mieszając smażyć na dużym ogniu 4-5 minut, aż bakłażany zarumienią się ładnie z każdej strony. Dodać posiekany czosnek i cebulę oraz posiekaną razem z łodyżkami natkę pietruszki. Smażyć mieszając kolejne kilka minut, podlewając patelnię oliwą, jeżeli jest za sucha. Dodać kapary, oliwki i skropić wszystko winegretem. Na końcu dodać pokrojone pomidory i dusić około 15 minut (pomidory muszą zmięknąć). Przyprawić solą i pieprzem, skropić oliwą z oliwek i posypać resztą posiekanej natki.
Wybieracie się do Grecji, właśnie wróciliście lub wspominacie swoje ostatnie greckie wakacje? Zresztą nieważne - każdy powód jest dobry, żeby upiec ten chleb :) Pieczywo na zakwasie zwykle kojarzy się z ciężkimi, wiejskimi chlebami lub ciemnymi razowcami. Okazuje się, że można też upiec białe, pszenne, lekkie pieczywo o mięciutkiej, aromatycznej skórce bez dodatku drożdży, czego przykładem jest grecki Pan de Horiadaki.
Sezon truskawkowy powoli się kończy a wraz z nim powoli przekwita czarny bez. Ostatnia szansa na wonne, białe kwiatki (to jedna z tych osobliwości świata, kiedy to czarne jest białe, a białe jest czarne ;)), obsypane żółtym pyłkiem. Zdążyłam zrobić syrop (w tym roku z dodatkiem świeżego imbiru), a ostatnie upolowane baldachy usmażyłam w gofrach :)
Gorąco... I jeszcze goręcej... Topi się asfalt pod stopami i topią się myśli pod czaszką. Aktywność życiowa bliska zeru, koncentrująca się na wytrwaniu do wieczora, kiedy wraz z zachodem słońca pojawi się niewielki, ale przynoszący ogromną ulgę powiew chłodu. Lubię gorące lato, ale chyba nikt nie spodziewał się go tutaj tak nagle i w takiej postaci. Nawet komputer strajkuje i odmawia pracy w takiej temperaturze, więc z góry przepraszam za wszystkie zaległe maile i odpowiedzi na komentarze.
Znowu truskawki :) Nie wiem jak Wy, ale ja w tym roku wciąż nie mam ich dość. I chociaż coraz mniej ich na krzaczkach, a te dojrzewające są coraz mniejsze (ale za to jakie słodkie!), zamierzam wycisnąć z nich co się da, do ostatniej czerwonej perełki. Przynajmniej raz w sezonie muszą być truskawki w galaretce. I z sentymentu i z uwielbienia, bo to chyba pierwszy deser, który z dumą przygotowywałam sama i który królował na wszystkich letnich uroczystościach i dziecięcych przyjęciach urodzinowych. A poza tym, co może być lepszego od świeżych, pachnących truskawek, utopionych w chłodnej, przezroczystej galaretce w ciepły, leniwy, letni dzień?
Wiem, że z niecierpliwością czekacie już na rozwiązanie "jajecznej" zagadki :) Przepraszam za małą zwłokę, ale musiałam najpierw otrzepać się z festiwalowego kurzu, obniżyć adrenalinę do bezpiecznego dla funkcjonowania organizmu poziomu i wrócić do rzeczywistości po weekendowym szaleństwie Open'erowym ;)
Wybaczcie nieobyczajne pytanie w tytule ;))) Ale taką właśnie mam dla Was zagadkę - czy ktoś wie czyje to jajka? Są malutkie, z zielonkawą skorupką i przysięgam, że nie wybrałam ich z gniazda żadnej dzikiej ptaszyny :) Pochodzą od ptactwa hodowlanego, które ze względu na swoje gabaryty i sympatyczny wygląd, może być też hodowane jako ptactwo wyłącznie dekoracyjne. Ale szkoda byłoby nie wykorzystać tych uroczych i bardzo zdrowych jajeczek :)
Truskawki, truskawki, wszędzie truskawki! Późne rozpoczęcie sezonu truskawkowego ma jednak swoje zalety. Zapowiada się, że truskawkowe pola czerwienić się będą jeszcze przynajmniej dwa-trzy tygodnie, akurat do czasu, kiedy dojrzeją kolejne owocowe letnie skarby (maliny!! :)) A tymczasem truskawkami można żywić się przez calutki dzień, zaczynając od śniadania (jako dodatek do płatków śniadaniowych lub muesli), przez obiad (plasterki truskawek dorzucam do obiadowej sałaty. Spróbujcie - pyyycha! :)) i deser (truskawkowy zawrót głowy!), kończąc na kolacji (nie ma to jak duży kubek koktajlu truskawkowo-jogurtowego). A na drugie śniadanie można schrupać poduszkę :)
Pewnie zastanawiacie się, co słychać u mojego nowego podopiecznego ;) Otóż mój zakwas chlebowy ma się dobrze :)) A nawet świetnie na tyle, że wciąż żyje (udało mi się go nie zepsuć i nie zagłodzić!) i pozwala na ciągle jeszcze debiutanckie i nieśmiałe (choć coraz śmielsze ;)) eksperymenty z domowym wypiekiem chleba. Nasza współpraca układa się raz lepiej, raz gorzej, bo osobowość mojego zakwasu wcale nie zmierza do utemperowania. Po prostu nie mam wyjścia i muszę pogodzić się z jego humorami i lepszymi bądź gorszymi dniami. Uczy mnie pokory, bo zdążyłam się już przekonać, że pieczenie chleba w pośpiechu, biegu lub stresie równa się tyle, co zmarnowane składniki i rozczarowanie. Dotąd, wciąż jeszcze piekę chleby foremkowe starając się wyrobić sobie do nich wprawną rękę, przed kolejnym stopniem wtajemniczenia, czyli chlebami bochenkowymi (i zanim dostanę, obiecany przez Dziuunię, pierwszy koszyk do wyrastania chleba ;))
Jak ja lubię takie weekendy :) Słoneczna i luźna sobota, pachnąca truskawkami czającymi się w lodówce, w misce na kuchennym blacie, na balkonie i ogrodowych krzaczkach rzecz jasna :) Pierwsze w tym roku czereśnie, jak zawsze słodkie i soczyste, zupa jarzynowa z młodych, świeżych warzyw i właśnie zaczynające się dni tysiąca sałat w ogrodzie (czy one wszystkie muszą dojrzewać jednocześnie?? ;)) Z tego szczęścia i obfitości nawet rozbolał mnie brzuch (główni podejrzani - czereśnie i truskawki w mało rozsądnych ilościach ;))!
Niedziela ku mojemu zdumieniu też była słoneczna (calutki weekend z wspaniałą pogodą?? Niewiarygodne! ;)), więc nie przeszkodziła w tradycyjnym wypadzie na okoliczne targi ogrodniczo-rolne, z których krótką foto-relację postaram się zamieścić w kolejnym wpisie. I znów nie obyło się bez zakupów ziołowo-kwiatowo-krzaczkowych (skusiłam się też na drobnokwiatowego, ślicznego storczyka w intensywnym żółtym kolorze ;)), spróbowaniu swojskich wyrobów wędliniarsko-piekarniczych i zaopatrzeniu się w kilka naszyjników puchatych obwarzanek :) Wędrując pomiędzy kolorowymi stoiskami, pierwszy raz w tym roku poczułam letnio-wakacyjne klimaty :)
Zanim rozpocznę truskawkowy maraton (na razie zbieram pierwsze truskawki z krzaczków, upajając się ich czystym smakiem i ani mi w głowie ich przetwarzanie! :)) zaproponuję coś egzotycznego. Wspominałam już tu i ówdzie, że uwielbiam mango. Kojarzy mi się z gorącym latem, z wakacjami, z egzotyką. Upatruję w nim nawet jakieś tajemnicze, dobroczynne i lecznicze właściwości, po tym, jak uratowało życie mojej przyjaciółce, złożonej potężnym zatruciem pokarmowym, po proszonej kolacji ramadanowej w Egipcie (serio! :D). Dlatego jestem bardzo szczęśliwa, że od kilku lat mango można kupić bez specjalnego problemu w każdym większym supermarkecie i do tego prawie przez okrągły rok. Daleko mu co prawda do smaku owoców dojrzewających w słońcu w ojczyźnie ich pochodzenia, ale udaje się czasem nabyć mango, które po kilku dniach dojrzewania w domu osiąga tę fantastyczną słodycz soczystego i kremowego miąższu, zaspakajając mój głód egzotyki ;) Od takiego mango trudno się oderwać i zazwyczaj znika w fazie obierania ;) chyba że akurat ćwiczę silną wolę i żółto-pomarańczowy miąższ zamienia się w jakiś pyszny deser. Taki, jak na przykład ten oto prosty i łatwy w przygotowaniu mus z serkiem i bitą śmietaną (bez jajek!) - cudownie kremowy i delikatny w smaku, z korzenną nutką kardamonu.
Mus z mango:
1 duży owoc mango,
150 g serka śmietankowego,
200 ml śmietanki kremowej (30%),
1/4 szklanki cukru pudru,
1 łyżeczka mielonego kardamonu
Serek śmietankowy utrzeć na puszystą masę. Mango obrać, miąższ oddzielić od pestki i zmiksować na mus. Do serka dodać cukier puder, kardamon i mus mango - wszystko zmiksować.
Schłodzoną śmietankę ubić na gęsty krem. Delikatnie wymieszać z masą z mango. Przełożyć do pucharków i schłodzić przed podaniem.
[wydrukuj przepis]
Subskrybuj:
Posty (Atom)