Bardzo lubię dania jednogarnkowe. Poza oczywistą ich zaletą, w postaci braku sterty garnków i naczyń do mycia, w gotowaniu potrawy, do której stopniowo dodaje się poszczególne składniki, miesza, gotuje, przyprawia i znowu coś dodaje, tak by na koniec wjechała na stół idealna harmonia smaków i zapachów z tego jednego, niepozornego garnuszka, patelni lub woka, jest prawdziwa kuchenna magia.
I oto mamy wiosnę! :) Planowałam wpis tutaj wczoraj, z okazji pierwszego dnia astronomicznej wiosny i dnia słońca, ogłoszonego przez NASA. Niestety, ani najmniejszej oznaki wiosny, ani promyka słońca nie udało mi się znaleźć we wczorajszy, pochmurny, zimny i ponury piątek, co odebrało mi ochotę na jakąkolwiek aktywność, łącznie z tą blogową. Dzisiaj za to pogoda nie zawiodła - pierwszy dzień kalendarzowej wiosny był taki jak powinien być - słoneczny, radosny, z pierwszymi podmuchami ciepłego powietrza. I choć jeszcze nie pora na porzucenie kozaków i ciepłych kurtek, gdzieś głęboko w szafie, to powiew nowego i lepszego odbiera się juz wszystkimi zmysłami. Za chwileczkę pojawią się pączki na drzewach, zazielenią się soczyście trawniki, zakwitną jabłonie, a sowa, którą podglądam od paru tygodni, tak jak inne ptaki, doczeka się piskląt. Będzie też kolorowo od kwiatów i motyli, na które z dziką radością będę czaić się z obiektywem.
A Irlandia podobno jest taka zielona,
jak włosy syreny o świcie...
Dzisiaj podobno jest zielona szczególnie :) Nigdy nie byłam w Irlandii, więc tak jak "Kowalski" mogę jedynie przypuszczać i wyobrażać sobie irlandzkie szaleństwa świątecznie w dniu patrona zielonej wyspy - świętego Patryka. Coraz więcej świąt anglosaskich stopniowo przeszczepianych jest na inne kraje Europy i chociaż charakterystycznych obrzędów związanych z dniem świętego Partyka nie zauważamy jeszcze na naszych ulicach, to pewnie jest to tylko kwestia czasu. Osobiście, poza spożywaniem hektolitrów piwa w pubach, przystrajanie otoczenia i siebie samą w zielone, w przededniu wiosny wydaje mi się miłym marcowym akcentem :) Dlatego z tej okazji postanowiłam upiec zielone ciasteczka :)
Spośród niezliczonej ilości odmian naleśników, które do tej pory wypróbowałam, najczęściej w moim domu przyrządzane są - na słodko - naleśniki z twarogiem, na słono - naleśniki z mięsem. Naleśniki z mięsem pamiętam już z wczesnego dzieciństwa, bo od zawsze je lubiłam. Chociaż słodkie nadzienie twarożkowe albo dżemowe zawsze wygrywało w mojej dziecięcej kulinarnej liście przebojów, to chrupiąca panierka naleśnika z aksamitną, mieloną wołowiną wewnątrz, czyniła go równie atrakcyjnym dla oka i podniebienia.
Kiedy wróciłam z ostatnich wakacji, opowiadałam Wam o zielonych wypiekach i deserach indonezyjskich, które podbiły moje serce :) Za ich oryginalny kolor, a także delikatny, słodkawy smak i zapach odpowiedzialny był pandan. Pandan lub pandanus, a dokładnie wyciąg z jego liści, który w Azji jest znany i tak powszechnie wykorzystywany, jak wanilia w krajach zachodnich. Wystarczy, ze świeże, podłużne, szablowate liście pandanowca o soczystym zielonym kolorze zostaną utłuczone lub zmielone, uzyskany sok staje się naturalnym barwnikiem spożywczym i aromatyczną przyprawą. W południowej Azji, głównie w Tajlandii, Malezji i Indonezji królują zielone, pandanowe desery, ale nie tylko, bo jedną ze sztandarowych potraw tajskich jest kurczak pandanowy, marynowany w mieszance przypraw, mleczka kokosowego i pasty pandanowej, zawijany w liście pandanowca i smażony w głębokim tłuszczu.
W czasie zmagania się z grypą, dobra dusza poradziła mi abym przyrządziła sobie rosół z dużą ilością czosnku i imbiru, co pomoże mi uporać się z przeziębieniem. O ile na dalekich antypodach imbirowy rosół nie jest pewnie niczym oryginalnym, dodanie bądź co bądź wciąż egzotycznego korzenia do naszego tradycyjnego, rodzimego wywaru warzywno-kurzęczego byłoby prawie profanacją ;) Na pewno nie odmówię sobie wypróbowania imbirowej wersji rosołu w niedalekiej przyszłości, ale tym razem wybrałam coś innego.
Sezon grypowy w pełni - dopadło i mnie :/ Chwilowa wirusowa choroba ma swoje dobre i złe strony. Dobre, to szereg przeczytanych książek i pism - tych wcześniej zaczętych, nieskończonych i odłożonych z braku czasu, parę obejrzanych filmów DVD, uprzednio czekających w kolejce z tego samego powodu, co książki oraz powylegiwanie się w łóżku bez wyrzutów sumienia ;) Złe - to oprócz pakietu objawów chorobowych, osłabione zmysły smaku i węchu i w związku z tym niechęć do kucharzenia i smakowania. Na szczęście doszłam już do siebie na tyle, że wizja stania przy patelni nie wywołuje dreszczy i chęci natychmiastowego zakopania się pod kocem i nieśmiało zaczęłam od lekkiego dania - słodkich placuszków owsianych.
Subskrybuj:
Posty (Atom)